Tom XI - Rozdział 137

797 50 4
                                    


Deszcz padał rzęsiście na suchy grunt, rozmiękczając jego strukturę. Na ziemi pojawiały się strugi wody, biegnące slalomem między ludzkimi nogami i wpadające z wyspy do jeziora. Wokół granitowego sarkofagu zebrały się tłumy. Przyjaciele dyrektora żegnali się z nim, używając poważnych mów, w których nie zawarli słów, o jakich naprawdę myśleli wszyscy. Przysadzisty młodzieniec o piaskowych włosach patrzył na ten obrazek z daleka, nie wierząc, że tak łatwo jest spełnić raz dane słowo. Większość zebranych była dla niego obca i tylko wśród nielicznych twarzy rozpoznawał członków Zakonu. Właściciele tych twarzy płakali najbardziej. Chłopak podrapał się po łokciu, dostrzegając w tłumie dwie identyczne sylwetki. Bliźniacy Weasley intensywnie wpatrywali się w nagrobek Dumbledore'a, zachowując powagę na twarzy. Nie płakali, chowając w sobie urazę do mężczyzny, że znów pozbawił ich przyjaciółki. Blondyn spojrzał kątem oka na Vincenta, który duchem znajdował się gdzie indziej.


- Wracajmy już - mruknęła Suzanne i nie czekając na bruneta, odwróciła się na pięcie w kierunku zamku. Ten rok szkolny miał być inny od wszystkich. Pomimo, że tęskniła za Hogwartem, nie chciała wrócić do niego w takich okolicznościach i pod taką postacią.


Szli wzgórzem, nie uważając na grząski grunt. Potykali się o wystające konary raz po raz, ale po złapaniu równowagi ignorowali je dalej. Wokół rozlegał się szelest drzew i szum kropli deszczu. Hogwart wyrastał przed nimi, dzieląc się swoim wielowiekowym pięknem. Kiedy dotarli pod jego wrota, byli przemoczeni do suchej nitki. Podwoje zostały otwarte i powolnym krokiem weszli do środka. Minęli ciepłą sień i znaleźli się na głównym korytarzu szkoły.


- Dzień dobry - witali ich uczniowie, robiąc to niechętnie. Poza rodzeństwem Carow, Vincent i Suzanne byli najbardziej znienawidzonymi nauczycielami w szkole. Byli srodzy, rozdawali szlabany na prawo i lewo i odejmowali punkty za najmniejsze przewinienie.


Blondyn przyspieszył kroku i mijając Vincenta, ruszył na górę ku schodom do wieży Ravenclaw, gdzie w jej pobliżu znajdowała się jego pracownia. I pokój życzeń.


Roger Hood był specyficznym czarodziejem czystej krwi ze wschodniej europy o angielskich korzeniach. Był perfekcjonistą, ceniącym sobie transmutację ponad wszystko, wymagającym dyscypliny i powagi na swoich lekcjach. Jednak jego najbardziej irytującą cechą było to, że na jego zajęciach nigdy nie udało się przeprowadzić żadnego żartu z gadżetami ze sklepu Weasleyów, ponieważ mężczyzna zawsze wypatrywał potencjalnych zamachowców. Stanowił wyzwanie dla wszystkich żartownisiów uczęszczających do Hogwartu. Zastawiano na niego pułapki, starano się przeszkadzać w dyżurach. Niestety obecny rok szkolny różnił się tym od poprzednich, że to Śmierciożercy wyznaczali kary.


Suzanne weszła do swojej sypialni i pstrykając palcami, pozbyła się z siebie przemoczonych ubrań. Zamiast tego założyła pospiesznie nowe: czarne spodnie i białą koszulę, żeby prezentować się elegancko. Do tego zarzuciła sobie na ramię kraciastą marynarkę i biorąc w pośpiechu neseser, ruszyła na kontrolę szlabanu swoich uczniów.


...


Fioletowowłosa dziewczyna siedziała na ławce, poprawiając makijaż, czemu z kpiną przyglądał się Colin Creevey: dowcipniś na VI roku i przyjaciel z dzieciństwa Suzanne Lupin.


- Rób to szybciej, Zara - zganił ją, przepisując niedokładnie z tablicy. Bolała go ręka i miał już po dziurki w nosie tej durnej formułki "Nie będę organizował bitwy na jedzenie podczas posiłku".


- Zanim Hood przyjdzie, minie kupa czasu. A przez ten czas mogę poprawić sobie brwi.


Warknął z irytacją.


- Nie rozumiem, dlaczego ty w ogóle znalazłaś się na tyn szlabanie. I tak w tym nie uczestniczyłaś. I przynajmniej nie musiałbym ciebie oglądać - dodał ciszej, wracając do pisania.


- Co powiedziałeś, szlamo? - prychnęła dziewczyna, zamykając lusterko.


- To co słyszałaś, nie udawaj głupszej niż jesteś! - Podniósł się z krzesła, zrównując się z siedzącą dziewczyną. - Szlaban już sam w sobie jest upierdliwy, a w takim towarzystwie to już męczarnia. I daruj sobie te określenia. W tych czasach to już nawet nie uchodzi.


Zara zamrugała kilkakrotnie.


- Jeśli myślisz, że... - zaczęła, ale w tej samej chwili dało się słyszeć głośne uderzenie drzwi o futrynę.


- Praca aż wre - zadrwił profesor, przyglądając się czujnie ślizgonce i gryfonowi. - Zara, złaź z tej ławki i przepisuj. Twoim brwiom i tak już nic nie pomoże.


Colin parsknął.


- A ty, Creevey, stul pysk. Nie wiem jakim cudem taka szlama jak ty się tu uchowała, ale nie myśl, że jesteś traktowany inaczej od reszty.


Suzanne usiadła przy nauczycielskim biurku i wyjęła sprawdziany. W sali zaległa cisza, przerywana tylko przez skrobanie pióra. Nawet oddechy tej trójki były niewykrywalne. Lupin przypomniały się krwawe pióra Umbridge. Jak ona nienawidziła tej suki.


Podniosła głowę, obserwując uczniów.


Colin tak wyrósł, pamiętała go jako małego chłopca z aparatem. Ślizgonki nie znała, ale wydawała jej się dziwnie bliska. Z tej perspektywy biurka różnice między uczniami nagle się zacierały. Wszyscy byli równi, tacy sami. Nagle zaczęła żałować, że nie rozumiała tego, bądąc jeszcze uczniem.


- Wystarczy na dziś - powiedziała, z przyjemnością obserwując ich zaskoczony wzrok. - No już, oddajcie kartki.


- To koniec kary, panie profesorze? - zaczął Colin.


- Na dzisiaj tak. - Skinęła. - Ale macie przyjść tu jutro. Razem z panem Longbottomem i panną Black. Dziwi mnie, że oni nie stawili się na dzisiejszym szlabanie.


- Ponieważ oni nie uczestniczyli w tej bójce - zaprotestował Colin.


- Czyżby? - parsknęła Suzanne, ucinając rozmowę. - Wynoście się stąd! Już.


Po chwili już ich nie było.


Suzanne z rezygnacją schowała twarz w rękach.


Suzanne Rose LupinOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz