Rozdział 54

1.5K 97 48
                                    


Pomimo deszczowej pogody całe trybuny były wręcz oblegane przez rozwrzeszczanych uczniów, a boisko spowijały czerwone i żółte barwy, których zawodnicy już od dłuższego czasu latali zaciekle nad murawą.

Zapowiadało się nieciekawie.

Gołym okiem można było dostrzec złą energię, jaką wzbudzali dookoła zgromadzeni dementorzy. Oczywiście nie było ich widać. Wtapiali się zręcznie w tło i tylko czekali, aby rzucić się na któregoś zawodnika. Pozostawało tylko prosić, aby taki atak nastąpił jak najpóźniej.

Bliźniacy dawali dzisiaj z siebie wszystko. Przez ich zarozumiałe umysły przelatywała tylko jedna myśl. "Nie dać się pokonać Puchonom". Dzisiaj, jak jeszcze w żadnym innym meczu, posyłali tłuczki w każdego możliwego zawodnika z wrogiej drużyny. Mieli zamiar wygrać. Musieli wygrać. Nie mogli pozwolić na to, aby grupka głupich puchonów wygrała.

Tym bardziej, że wśród tej grupki znajdował Cedrik, którego bliźniacy znienawidzili całym sercem już wiele miesięcy temu. Fakt, że chłopak był dobrym szukającym, jeszcze bardziej pogłębiał to uczucie.

Kolejny tłuczek uderzył w niespodziewającego się tego zawodnika. Chłopak zsunął się z miotły i z pomocą drużynowych kolegów udało mu się wylądować na ziemi. Do katastrofy bardzo mało brakowało. A najgorsze było to, że bliźniakom nie można było nic zrobić! Takie były zasady tej brutalnej gry, a komentarze Jordana, łechcące ich przerośnięte ego, tym bardziej ich nakręcały.

- Maureen podaje do Johnson, która z zawrotną szybkością kieruje się do pętli przeciwnika. Robi rozmach i rzuca, a kafel leci wprost w środkową pętlę... - Chwila ciszy. - Niestety obrońca puchonów obronił ten doskonały rzut, co oczywiście nie oznacza, że jest dobrym zawodnikiem!

- Jordan! - Strzeliłam chłopaka w ramię. Ten nawet tego nie poczuł. Uodpornił się po pięciu latach.

- Puchoni przejmują piłkę! Ścigający podają między sobą kafle... Ups, wygląda na to, że jeden z nich dostał tłuczkiem bliźniaków... Zbliżają się do Olivera Wooda, biorą zamach i... nie trafiają, a ja bardzo się z tego cieszę! - wydał z siebie.

- Mógłbyś przynajmniej udawać, że starasz się być obiektywny? - warknęłam, mając złudną nadzieję, że posłucha.

- Nie - odparł zdawkowo. - Kafel ponownie znalazł się w rękach gryfonów. Oni was rozgromią, pamiętajcie!

Przewróciłam oczami, odsuwając się od chłopaka. Przejechałam wzrokiem po widowni.

Wśród uczniów były wszystkie domy. Ślizgoni przyszli tylko dlatego, aby zobaczyć porażkę gryfonów. Ktoś z ich domu wywróżył, że przegramy.

"Byłaby to bardzo ciekawa opcja" - przeleciała mi taka myśl przez głowę.

Na następnych trybunach siedzieli krukoni, potem puchoni. Gryffindor siedział na najbardziej oddalonym trybunie. Z dala od innych domów, ostatnimi czasy niewiele osób pałało do nas sympatią.

Przy szatniach zawodników nikogo nie było. A raczej nikogo nie było, dopóki się temu lepiej nie przyjrzałam. W cieniu znajdował się czarny, duży pies, wyglądający trochę jak ponurak. Zdziwiłam się na jego widok.

Do tej pory nie wiem, jakim cudem go tam wypatrzyłam, ale w tamtym momencie mnie to nie obchodziło. Pies patrzył swoimi ślepiami na zawodników. Po chwili zrozumiałam, że w szczególności obserwuje Pottera i Maureen. Czyżby to był jakiś nowy znajomy Hagrida?

Pies nie wyglądał na dzikiego. Siedział grzecznie, nie robiąc przy tym żadnych problemów.

Nie wiem też, dlaczego to zrobiłam, ale wstałam z miejsca i niepostrzeżenie wymknęłam się z trybun. Skierowałam swoje kroki pod szatnię Gryfonów. Bezpańskie psy były niezwykle rzadkie w Hogwarcie, a poza tym ten nie mógłby mi nic zrobić. Miałam ze sobą różdżkę, która sprawowała się ostatnimi czasy wyjątkowo dobrze.

Suzanne Rose LupinOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz