...
Chyba jednak byłam niezrównoważona. Nawet nie wiedziałam, jak to się stało, ale kiedy Weasleye udali się do szpitala, ja zostałam porwana przez Tonks i razem teleportowałyśmy się do Ministerstwa.
Od wypadku Artura minęły dwa dni, a ja nadal przebywałam na Grimmauld Place. Chcieli nas chwilę przetrzymać, aż sprawa ucichnie i będziemy mogli w spokoju wrócić do szkoły. Jednak wbrew pozorom nasz pobyt tutaj nie był usłany różami.
A przekonałam się o tym już nazajutrz, gdy wraz z Dorą zgodziłam się do zastąpienia Artura w jego misji dla Zakonu. Miała to być moja pierwsza poważna akcja w terenie.
Oczywiście odbywała się nocą, a przyłapanie nas na niej przez kogoś groziłoby nam Azkabanem.
Wraz z Tonks przemykałam przez zatopione w czerni korytarze ministerstwa i za pomocą wilczych ślepi starałam się nie dać podporządkować tej ciemności. Dzięki zdolnościom zwierzęcia, szłam dużo pewniej po ciemnej plątaninie przejść i wystrzegałam się najdrobniejszego dźwięku. Kroki urzędników przebywających na wyższych piętrach niosły się echem i odbijały się w moich bębenkach.
Jednak w znacznej mierze towarzyszyła nam cisza. Nasze kroki się dla mnie nie liczyły, a przyspieszone oddechy nie występowały. Stawka była zbyt wysoka, więc nie miałyśmy nawet czasu na strach.
Podążałyśmy drogą wyznaczoną przez korytarz, a ja modliłam się w duchu, aby nie natrafić na ślepą uliczkę - chociaż, o ironio, miałam mapę podziemia ministerstwa. W pewnym momencie moje nogi zaczęły się plątać i gdyby Tonks mnie nie przytrzymała, wywaliłabym się z gruchotem na ziemię. Kobieta parsknęła kpiąco, a następnie znów szłyśmy w ciszy.
Zagłębiałyśmy się w coraz bardziej przeszywający i nieprzenikniony mrok.
Westchnęłam z ulgą, widząc przed sobą posrebrzane drzwi z wypukłą postacią wróżbity o rubinowych oczach.
- Jesteśmy - wyszeptała Nimfadora, podchodząc do wrót i przykładając dłoń do czoła czarodzieja. - Quid enim aperire clausis, quod est voluntatis Dei.
Na jej słowa drzwi bezszelestnie otworzyły się, ukazując nam kolejny długi, wydający się wręcz nieskończony korytarz. Droga była skąpana w błękitnym świetle, a wzdłuż niej stały bardzo wysokie regały, na których zamiast książek znajdowały się błękitne kule.
- Zaczyna się zabawa - syknęła Tonks, dobywając różdżki.
Przez chwilę nie rozumiałam sensu jej słów. Dopiero wtedy, gdy przekroczyłyśmy próg pomieszczenia, a podwoje zatrzasnęły się za nami z hukiem, zrozumiałam, że było coś nie tak.
Moja różdżka już gościła w mojej dłoni, kiedy Tonks dała mi sygnał i przylgnęła do mnie plecami. Sala Przepowiedni wydawała się być nadal niewzruszoną i wyglądała tak, jakby nie zdawała sobie sprawy z czyjegoś wtargnięcia.
- Uważaj, Suzanne - mruknęła Tonks. - I pamiętaj, aby pod żadnym pozorem nie patrzeć im w oczy - doradziła, na co momentalnie wykrzywiłam usta.
Nie patrzeć w oczy. Ale komu?
Długo nie musiałam czekać na odpowiedź, gdyż już chwilę później dostrzegłam kilkanaście postaci pędzących na szklanych kołach w naszym kierunku.
- Tytani? - bardziej stwierdziłam, niż zapytałam, wciągając głośno powietrze na widok dwumetrowej bryły, której ciało pokrywały dodatkowe ulepszenia z kometowego pyłu.
Ich purpurowe ślepia zawierały w sobie blask spadających gwiazd, które dawały im zdolność hipnozy. Przełknęłam ślinę, czując, że Tonks oddała już dwa strzały w ich kierunku.
CZYTASZ
Suzanne Rose Lupin
Fanfiction"- Prefekt, jesteś prefektem? - odparłam kpiąco - Nie wiedziałam, że za bycie Idiotą jest tak wysokie stanowisko!" - Od tych niepozornych słów w moim życiu rozpoczął się ten cały bajzel...