Bliźniacy podążali w milczeniu śnieżną ścieżką wytyczającą leśny szlak. Szli w milczeniu od samego początku; od czasu opuszczenia ciepłego przybytku Nory. Mróz nie był dla nich uciążliwy. Śnieg utrzymywał się prędzej przez kaprys dzikich bożków, niż rzeczywisty stan przyrody. Rudzielce mieli jednak na rękach rękawice, jakby bali się, że podczas spaceru nagle zmarzną.
Powietrze przed twarzami przecinali gorącymi oddechami. Ich brązowe oczy wpatrywały się w jednolity krajobraz. Biel śniegu i brąz drzew. Tak odmienne były te barwy.
- Myślisz, że mamy szansę wygrać? - spytał Fred głosem brzmiącym tak odlegle. Zwykle wspólne milczenie z George'em sprawiało mu przyjemność, lecz dzisiaj czuł w sobie niepohamowaną, wręcz desperacką, myśl, że musi je przerwać.
- Możemy się jeszcze łudzić. - Wzruszył ramionami George, przyspieszając kroku. On w przeciwieństwie do brata nie miał ochoty na rozmowę. Natłok myśli był nie do opanowania w jego głowie, nie mówiąc już o przełożenie ich na angielski.
- A jak długo zamierzamy jeszcze iść? - Rudzielec rzucił w nadziei, że brat pośle mu współczujące spojrzenie. Nawet się nie odwrócił.
- Póki nie usłyszysz wilków - mruknął krótko.
Fred chciałby usłyszeć wilki. Całą watahę wilków. Taki widok dodałby mu niewytłumaczalnej otuchy.
Uniósł wzrok, śledząc krajobraz. Przeszył go zimny dreszcz niepokoju. Chłopak przeszedł z marszu w lekki bieg i po kilku sekundach wyprzedził George'a.
- Berek! - krzyknął, posyłając czarem śnieżkę w zamyśloną twarz brata.
Rudzielec parsknął zniesmaczony, ale poddał się zachęcie. Także wprawił ciało w bieg i już po chwili okolicę przedarł śmiech dwóch dorosłych chłopców. Biały śnieg uginał się, skrzypiąc, pod ich stopami, a las gęstniał, by trudniej im było się gonić.
Jedna z sów otworzyła oko, karcąco patrząc na bliźniaków. Zirytowana, poruszyła skrzydłami i zahuczała.
- Pardon, nie chcieliśmy przeszkadzać! - krzyknął George, nie wiedząc, gdzie tak właściwie się zwraca.
Bliźniacy wpadli zdyszani na polanę. Była całkowicie opustoszała, pokryta gdzieniegdzie pokrywą białego puchu, który powoli topniał. Mężczyźni upadli na niego i zaczęli machać kończynami, śmiejąc się w niebogłosy.
Żaden z nich nie zadawał sobie pytania, czy robią to na poważnie, czy tylko oszukują samych siebie, że są szczęśliwi. Być może byli. W tym krótkim momencie. Tylko dwójka młodych ludzi i las, który otaczał ich szczelnie ze wszystkich stron.
Najszczęśliwsi bliźniacy na świecie; twórcy widowiskowych aniołków. Woleli nie doszukiwać się sensu ich zgryzoty. Nic by jej i tak nie potrafiło uleczyć.
...
Ich powrót okazał się mniej beztroski. Z światłem dobiegającym z różdżek przemierzali las, znając drogę do domu. Towarzyszył temu skowyt dzikich zwierząt i szelest pustych gałęzi. Panował błogi spokój. Rudzielcy uśmiechali się lekko pod nosem, wgapiając się w swoje buty i korygując ustawienie stóp, gdy napotykali na drodze gałęzie.
- Chciałbyś kiedyś wybrać się na Saharę? - spytał Fred, posyłając oko bratu.
- Ciekawe doświadczenie. Całkowicie odmienne od tego. - Wskazał dookoła.
- Tylko my i kilometry piachu. Pięknego, złotego. Mieniącego się w równikowym słońcu.
- Na równiku nie ma Sahary - poprawił George.
- Psujesz klimat! - Pokręcił głową. - To byłaby przygoda, nie sądzisz? - powrócił. - Podróż na wielbłądzie w towarzystwie fatamorgany w poszukiwaniu oazy.
- Kocham cię, bracie, za takie pomysły - przyznał George, mocniej oświetlając drogę.
Wytężył wzrok, nagle zatrzymując się. Chwilę brodził ręką w powietrzu, naświetlając starannie teren przed nimi. Zgasił światło różdżki.
- Co ty robisz? - szepnął Fred, nagle poważniejąc.
"Tam ktoś jest" - otrzymał odpowiedź w głowie. Obaj przełknęli ślinę.
George rzucił na nich zaklęcie niewidzialności i ruszył do przodu. Serce uderzało w jego klatce jeszcze spokojnym rytmem, chociaż adrenalina powoli dostawała się do krwiobiegu.
Dostrzegł dłoń. Dalsza część ciała kryła się za drzewem, lecz kolor jego ciała był blady jak śnieg. Ominął pień rośliny, słysząc za sobą kroki brata. Ukazała mu się kobieca zsiniała postać o powykręcanych kończynach.
"Kolejna ofiara śmiertelna"
Leżała na śniegu, twarzą zwróconą do ziemi. Półnaga. Jej klatka piersiowa była odkryta, przecięta trzema czerwonymi pasmami zaschniętej krwi.
"Co to jest?" - Usłyszał brata.
Nie znał odpowiedzi. Nachylając się nad trupem, jeszcze raz okalał wzrokiem jego ciało. Bardzo chude. Kości przebijały się przez skórę delikatną niczym jedwab. Chwycił nieboszczkę za ramię, pociągając za nie.
Odwrócona do tej pory głowa, przekręciła się w stronę bliźniaków.
- Nie! - wrzasnął w tej samej chwili, widząc posiniaczoną, pozbawioną włosów twarz przyjaciółki.
Jej błękitne oczy były zamglone i wpatrywały się w niego bez cienia życia. Usta miała lekko uchylone, zsiniałe. Klatka piersiowa nie poruszała się wcale.
Łzy zgromadziły się w oczach chłopaka i zalały policzki. Ten widok był zbyt przerażający, by móc oderwać od niego wzrok. Fred przygryzł dolną wargę, zastygając w bezruchu tuż za bratem.
Obaj Weasleye nigdy nie zaznali niczego podobnego, czując w sobie rozrywający smutek. Mieli wrażenie, że jej martwe ciało przed nimi było jedynie potwierdzeniem rzeczywistości, w której tkwili już od dawna. Lupin była martwa i powinni się z tym pogodzić od samego początku.
Nie liczyli, ile stali pochyleni nad jej ciałem. Lecz, kiedy ocknęli się z tego letargu, wiedzieli, że muszą ją stąd zabrać.
CZYTASZ
Suzanne Rose Lupin
Fanfiction"- Prefekt, jesteś prefektem? - odparłam kpiąco - Nie wiedziałam, że za bycie Idiotą jest tak wysokie stanowisko!" - Od tych niepozornych słów w moim życiu rozpoczął się ten cały bajzel...