Tłumaczenie z tumblra @/evanbucxley
W Los Angeles nie ma tylu gwiazd, co w El Paso.
Eddie zawsze lubił gwiazdy. Eddie lubi myśleć, że miłość Christophera do przestrzeni kosmicznej zrodziła się z jego własnej fascynacji tym tematem. Noc była ulubioną porą dnia Eddiego, nocą opuszczał go cały ciężar odpowiedzialności, kiedy nie miał nikogo poza sobą i tylko gwiazdy dotrzymywały mu towarzystwa.
Myśli, że tęskni za obserwowaniem gwiazd. Bardziej niż za czymkolwiek innym w El Paso (no dobra, mniej niż za Abuelą, na pewno, ale mówi to tylko dlatego, że wciąż nie jest do końca pewien, czy Abuela nie potrafi czytać w myślach) tęskni za gwiazdami i za towarzystwem, jakie zapewniały mu w nocy.
Właśnie w trakcie obserwacji gwiazd dostaje telefon od Bucka, mniej więcej w czasie, kiedy powinien być ósma u niego. Eddie odbiera telefon, bo nigdy tego nie przestaje robić.
-Jest dziesiąta, Buckley - żartuje natychmiast- Wiesz, że jest już po mojej porze snu.
-W porządku, staruszku - odpowiada Buck- Nie mam czasu na twoje dowcipy o raniących plecach.
Eddie marszczy brwi.
-Skąd wiesz, że teraz bolą mnie plecy?
-Ja... czy znowu podniosłeś coś bez zginania kolan?- pyta Buck- Co ja mówię, oczywiście, że tak. Ty nigdy nie podnosisz kolanami, jesteś jak emu.
-Co?- prycha Eddie.
-One nie mają rzepek - odpowiada beznamiętnie Buck- Eddie, coś się tu stało i nie mam pojęcia, co robić, stary.
Eddie wstaje, gdy tylko słyszy lekką zmianę w tonie Bucka. Z niekończącej się sympatii przeszedł w przerażenie, ale nikomu innemu by się to nie wydało, tylko Eddiemu, nie sądzi. Jest to niewielka zmiana o oktawę, prawie niezauważalna, a jednak Eddie słyszał ją tysiące razy, na tyle, że natychmiast ją rozpoznaje.
-Dobrze- odpowiada- Mów dalej.
Buck zaczyna opowiadać o Jonahu Greenwayu i jego skłonnościach do seryjnych morderstw, o tym, jak w jakiś sposób porwał Hena i Chima, o niebezpiecznej podróży, jaką obaj przebyli, aby go dopaść i wreszcie o tym, że czuje, iż mógł mieć w tym swój udział.
Eddie jest już w domu i szuka swojej walizki, gdy Buck o tym wspomina.
-Co?
-Ja- mówi Buck- Przekonałem Hen i Chima, żeby powiedzieli mi przy Taylor, bo myślałem... powiedziałem im, że nie powie, a teraz myślę... Eddie, myślę, że mogła coś powiedzieć – nalega- Myślę, że mogła mu dać cynk.
Eddie milczy przez chwilę. Logicznie rzecz biorąc, wie, że to prawdopodobnie nie jest prawda. Bobby prawdopodobnie zgłosił Jonah, gdy tylko Hen i Chim przyszli do niego ze swoimi podejrzeniami, bo nawet gdyby Bobby nie był zatroskanym ojcem dla wszystkich w remizie, jego żona jest policjantką, która natychmiast zasugerowałaby, żeby zgłosić tego dupka. Logicznie rzecz biorąc, jest pewien, że Taylor nie miała z tym wszystkim nic wspólnego poza tym, że od razu weszła w to, co się działo, bo miała informacje, których nie miał żaden inny reporter ze względu na swoje relacje z Buckiem i jego przyjaciółmi i wykorzystała je na swoją korzyść. Nie, żeby to nie wydawało się mu apatyczne, a zwłaszcza nieetyczne, ale prawdopodobnie to nie ona dała cynk Jonahowi.
A jednak... Część Eddiego chce być małostkowa i dolewać oliwy do ognia.
Nie zamierza tego zrobić. To byłoby szaleństwo, a Buck ma już dość szaleństwa jak na tę noc. I nie jest to nawet coś, co mógłby usprawiedliwić przed samym sobą. To przelotne pragnienie, które nie ma sensu ani przyczyny, więc może je tylko przypisać spędzaniu zbyt długiego czasu z dalszą rodziną i zamknąć się w sobie. Dojdzie do tego później.
-To w żaden sposób nie jest twoja wina, Buck - obiecuje, wrzucając ubrania do walizki. Prawdopodobnie wyjadą dopiero rano, bo nie chce obudzić Christophera, ale i tak będzie to kilka dni wcześniej niż planował. Wyjaśnia Buck swoje rozumowanie, po czym dodaje:
-Taylor jest osobą niezależną. Podejmuje własne decyzje. Tak czy inaczej, jakakolwiek jest prawda, cokolwiek się stało, będzie to jej wina. Nie twoja.
Na drugim końcu linii panuje cisza, na którą Eddie pozwala. Głównie dlatego, że jeśli ją czymś wypełni, będzie to prawdopodobnie coś głupiego i sentymentalnego, coś w stylu...
-Tęsknię za tobą.
Eddie musi się upewnić, czy przypadkiem nie wypowiedział tych słów na głos i dopiero po kilku sekundach tego zamieszania uświadamia sobie, że to nie był on. To był Buck. Nie może się powstrzymać od uśmiechu. Tylko trochę.
-To tylko dwa dni, Buck.
-Tak i zobacz, co się stało - upiera się Buck- Tracę nad sobą panowanie, Eddie. Zaczynam myśleć, że ty i Christopher jesteście jedynym powodem, dla którego przez cały czas jestem sobą.
Mówi to tak swobodnie, jakby to nie były słowa, które wstrzykują się w żyły Eddiego i działają na niego jak zastrzyk adrenaliny, ale on nie może pozwolić sobie na to, by pogodzić się z tym uczuciem. Tym bardziej w domu jego rodziców. To zupełnie inny temat, który poruszy w późniejszym czasie.
-W takim razie będziesz musiał nas jutro odebrać z lotniska - postanawia Eddie- Nie jestem pewien co do godziny, ale za kilka minut obejrzę bilety...
-Myślałem, że....- przerywa Buck- Myślałem, że nie wracasz do domu aż do niedzieli?
Eddie unosi brew, mając nadzieję, że Buck przynajmniej wyczuje energię jego wyrazu twarzy.
- Myślisz, że po tym wszystkim po prostu tu zostanę? Nie ma mowy – prycha- Wracamy do domu.
Nastała kolejna chwila ciszy, podczas której Eddie nadal pakuje ubrania do walizki. Być może będzie musiał zostawić niektóre rzeczy, bo przecież nie ma mowy, żeby wrócił i to złożył. Brzmi to męcząco. Brzmi jak jeszcze więcej zmarnowanego czasu.
-Będę. Na lotnisku, to znaczy. Kiedykolwiek. Nieważne. Dajcie mi czas, a będę tam dla was- mówi w końcu Buck. Eddie krzywi się w uśmiechu.
-Tak, nie sądziłem, że zostawisz nas na pastwę losu.
-Nigdy - odpowiada Buck, tak szczerze, że Eddie prawie pęka- Czy ...czy wszystko... twoja rodzina?
Eddie wyczytuje pytanie między wierszami.
-W porządku- odpowiada i jest to w połowie prawda- Opowiem Ci o tym później, tak?
-Tak - odpowiada Buck, a jego głos jest cichszy, łagodniejszy. Eddie słyszy mały płacz na drugim końcu linii i śmieje się.
-Wygląda na to, że jesteś wzywany - mówi, a Buck nuci.
-Księżniczka Jee czeka – przyznaje- W takim razie ja... jutro. Do zobaczenia jutro.
-Tak - przytakuje Eddie i czuje, jak jego serce wpada w rytm nieporównywalny z rytmem kolibra- Do zobaczenia jutro. Informuj mnie na bieżąco, jeśli coś... wiesz.
-Wiem.
-Przekaż wszystkim moją miłość.
-Sam im ją przekaż - żartuje Buck, a Eddie przewraca oczami.
-Pa, Buck.
-Pa, Eddie.
Rozłączają się, a Eddie rozgląda się po swojej sypialni z dzieciństwa, gdzie trofea z liceum leżą na każdej możliwej powierzchni, jak cenne przedmioty.
Jutro znów stąd wyjedzie. Na wpół z dumą, na wpół ze spokojem. Wie, że ma przed sobą dłuższą drogę, ale rozmowa z ojcem to był początek. Jutro opuści miejsce, w którym się wychował, na rzecz bardziej słonecznego i suchego ciepła, ludzi, którzy biegają z sałatami w kubkach i nieba wypełnionego mgiełką świetlnego zanieczyszczenia, które sprawia, że gwiazdy nocą są rzadkim widokiem.
W Los Angeles nie ma tylu gwiazd, co w El Paso. Ale w El Paso nie ma Evana Buckleya. I to jest coś, z czym jego rodzinne miasto nie może konkurować.
CZYTASZ
buddie stories
Romanceopowieści o dwóch strażakach, którzy próbują odnaleźć drogę do siebie i zwykle im się to udaje