Dzień później byłam już w drodze na lotnisko. W nocy udałam się do prywatnej kliniki gdzie stwierdzili, że wszystko w porządku i wypuścili mnie. Bałam się ostrego dyżuru ponieważ mogliby w badaniach wykryć obecność narkotyków.
Wyniki badań miałam już po godzinie. Okazało się że to przez stres i wahania hormonalne czuję ból brzucha i jest mi niedobrze.
Clinton oddzwonił do mnie zaniepokojony na co ja odebrałam połączenie, mówiąc trzęsącym się głosem.
- Przylatuję do Cairns - oznajmiłam, biorąc głęboki oddech - Kończysz trasę za parę dni i masz trzy dni wolne, prawda?
- Tak, mam... Co się dzieje, Angeline? Słyszałem że coś się dzieje - był wyraźnie zaniepokojony.
- Nic się nie dzieje - skłamałam - Miałam atak paniki, byłam w szpitalu. Jadę do hotelu i jutro lecę do Australii. Przekaż Biddi, że przylecę nad ranem.
- Powiem jej - odparł i przysięgam, że miałam w przed oczami jego delikatne skinienie głowy.
Przez chwilę zapanowała między nami cisza podczas której po prostu oddychaliśmy, wsłuchując się w bicie własnych serc.
- Tęsknię za tobą - powiedział nagle chłopak, sprawiając, że rozkleiłam się pośrodku szpitalnej poczekalni.
- Ja też, jestem okropna dla ciebie, ale ja też - wychlipałam.
***
*Trzy dni później*
Przyleciałam do Australii i już drugi poranek spędziłam budząc się w łóżku w starym pokoju Clintona. Już kiedyś byłam w jego domu rodzinnym, ale to była kompletnie inna okazja. Biddi wiedziała, że coś jest nie tak, ale jak dobra, kochająca matka i teściowa nie wypytywała o nic. Dawała mi przestrzeń i nie naciskała.
Zobaczyła jak trudno przychodzi mi rozmowa z synem, więc wysłała go wraz z Bryanem na kilka dni do jakiegoś rezerwatu koali. Byłam sekretnie wdzięczna, że wybadała to, że nie mam na nic sił.
Mało mówiłam i mało jadłam.
Tego ranka zeszłam na dół, zastając mamę mojego chłopaka w kuchni gotując moje ulubione śniadanie w formie shake'a witaminowego, który Clinton robił mi raz na jakiś czas gdy źle się czułam. Musieli o mnie rozmawiać - zdałam sobie sprawę.
- Dzień dobry, skarbie - uśmiechnęła się do mnie promiennie - Jak się czujesz?
- Lepiej, mamo - skinęłam głową siadając przy kuchennym blacie - O której Clinton powinien tu być? - zapytałam patrząc na wiszący na ścianie zegarek.
- Powinien być za godzinę, wylądował przed chwilą - oznajmiła kobieta, podając mi moje śniadanie.
- Dzięki, nie musiałaś... - spojrzałam na nią z poczuciem winy.
- Słyszałam jak wymiotowałaś w nocy i widzę cię teraz i muszę zapytać, nie obrazisz się... Jesteś w ciąży? - zapytała spokojnie, stając tuż obok mnie.
Skostniała ze strachu, jednocześnie zrelaksowana jej obecnością, skinęłam głową.
- O mój Boże, czyli miałam rację - jej głos był sterylny, bez większych emocji - Clinton nie wie, prawda?
- Nie wie - skinęłam głową.
- Biedny myślał, że twoje problemy z przeszłości wróciły i się martwił - odparła z westchnieniem Biddi, zamykając mnie w szczelnym uścisku.
Gdyby ona tylko wiedziała, że to jednak była prawda. Ciąża pojawiła się na prawdę w najmniej odpowiednim momencie. Bałam się o dziecko i o siebie. Mogłam zrobić mu krzywdę i już bałam się czy nie jest za późno. Nie chciałam patrzeć jak moje dziecko rodzi się niepełnosprawne, albo co gorsze umiera z powodu... Nawet nie chciałam o tym myśleć. Czułam strach że zrobiłam ogromną krzywdę nie tylko sobie ale i wszystkim, na którym mi zależało.
Zawiodłam. Spierdoliłam. Jak zwał, tak zwał.
Nie wiedziałam, jak powiem Clintonowi. Czy będzie zły, czy może będzie się cieszył...? Nie miałam kompletnie pojęcia, co dalej i to mnie przerażało.
Potrzebowałam go, cholernie go potrzebowałam. Zwłaszcza teraz, gdy wszystko zdawało się walić niczym domek z kart. Potrzebowałam go żeby mnie trzymał i nie pozwolił mi upaść.
