Następny dzień był odrobinę trudniejszy. Okazało się, że muszę pojechać na trochę do biura, wyjaśnić parę spraw co do sesji, co zajęło mi dużo czasu. Clinton w domu zajmował się ogarnianiem po wczoraj i przygotowywaniem uroczystej kolacji. Bałam się tego, jak to się potoczy, ale musieliśmy stawić temu czoła. To tylko parę godzin, a potem będzie po staremu - zapewniałam siebie w myślach.
Wróciłam koło dwunastej, zastając samochód rodziców Clintona na podjeździe.
Weszłam do domu, słysząc pisk dziecka z kuchni, po czym w ułamku sekundy malec znalazł się tuż przy mnie, obejmując moje kolana.
- Mamo ulepiłem łabędzia - wskazał na kulkę ciasta i doczepione dziwnie mniejsze kulki.
- Piękny - powiedziałam, głaszcząc go po główce - Clinton?!
- Robię pity! - odkrzyknął, zwalając coś, ponieważ z głuchym dźwiękiem coś uderzyło o podłogę.
- Hej, Angeline. Jak ja cię dawno nie widziałem! - zawołał Bryan, wychodząc z salonu, obejmując mnie na przywitanie.
- Ja też dawno taty nie widziałam - uśmiechnęłam się słabo, idąc do kuchni, gdzie Clinton siłował się z patelnią, a Biddi stała tuż obok, instruując syna co ma zrobić.
- Witam, witam - uśmiechnęłam się do niej szeroko, przytulając ją, na co ona pogładziła moje plecy.
- Jak w pracy, kochanie? - zapytała troskliwie, patrząc na mnie tak samo, jak moja własna matka.
- Musiałam dzisiaj być na meetingu w sprawie kampanii do której zdjęcia robiłam - wyjaśniłam pośpiesznie, przytulając na przywitanie swojego chłopaka, który był tak skupiony na patelni, że nie zauważył moich czynów i wzdrygnął się, podskakując w miejscu.
- Możesz mnie nie rozpraszać? - prychnął z przekąsem, patrząc na mnie z ironią.
- Już nie przeszkadzam - uniosłam ręce w górę, odsuwając się.
- Zawsze taki był - stwierdziła Biddi, śmiejąc się donośnie.
Dołączyłam do niej, opierając się o stół.
- Mamo, mogę pójść z dziadkiem na lody? - Beau wbiegł do pomieszczenia obwieszony jakimiś dziwnymi rzeczami.
- Możesz, tylko zdejmij te rzeczy z szyi - wskazałam na nitki i pozawieszane na nich rzeczy.
- Nie znasz się na modzie - prychnął malec, wychodząc.
- Jakbym kogoś widziała - roześmiała się znów mama mojego chłopaka.
- Mitchel taki był - stwierdził mało przejęty sprawą Clinton, odkładając kolejny usmażony placek na talerz.
- Nie tylko on - potrząsnęła ramieniem syna - Wykapany ty.
- Ja byłem taki hop do przodu? - w jego oczach widziałam ironię.
- Bardzo. Ciągle gdzieś biegałeś i robiłeś głupoty. Mały psotnik - spojrzała na mnie, unosząc brwi.
Wybuchłam śmiechem, łapiąc jej aluzję.
- Nie zmienił się wiele - zachichotałam.
- Angeline, uduszę cię zaraz - Clinton złapał się za głowę, zakrywając zarumienione policzki.
- Kochanie, przecież wiem że uprawiacie seks. Macie dziecko - prychnęła jego matka - Dzieci nie rosną na drzewach.
Roześmiałam się, czując jak Clinton trąca mnie ramieniem, żebym się zamknęła, ale to jeszcze bardziej mnie rozśmieszyło.
- Lepiej mi pomóż zanim będzie za późno - warknął, wręczając mi deskę do krojenia.
Biddi wyszła pod pretekstem skorzystania z łazienki, a ja poczułam jego usta na moim karku, po czym znowu odwrócił się, żeby dokończyć swoją pracę.
Wciąż czułam się jakbym nigdy nie kochała i zaczęła kochać po raz pierwszy. Uczucia wchodziły mi do gardła. Nie umiałam myśleć normalnie. Chciałam oddać mu wszystko co miałam i błagać o łaskę... Czy to tak właśnie działa prawdziwa miłość?
////
Kocham to pisać aaah Kto jest ciekaw samej kolacji?
