Czasem na niektore pytania nie istnieja proste odpowiedzi.
Dużo rzeczy działo się, ale nikt z nas nie umiał tego wyjaśnić.
Nie potrafiłam powiedzieć dlaczego teraz zastanawiałam się, czy na prawdę kocham Clintona. Zawsze było to dla mnie jasne jak słońce. Jednak teraz wszystko zdawało się być jakby zasnute gęstą mgłą, a ja stąpałam po omacku.
Nasze życie zmieniało się, a my nadal trwaliśmy przy sobie. Beau był cudownym dzieckiem. Byłam na prawdę dumna ze swojego synka. Clinton dużo czasu spędzał na wyjazdach, jednak zawsze nadrabiał zaległości ze swoim ukochanym smykiem.
Minęło kilka miesięcy od oświadczyn. Powoli stawałam na nogi po sytuacji z poronieniem i oswajałam się z myślą o potencjalnej zmianie nazwiska. Początkowo nie za bardzo to do mnie przemawiało, jednak Clintonowi bardzo na tym zależało. Chciał stworzyć ze mną tradycyjną rodzinę, oczywiście w miarę możliwości, ponieważ życie w LA w żaden sposób nie było konwencjonalne.
Biddi byłaby ogromnie zadowolona, gdyby się dowiedziała, tak samo z resztą i Brian, ale postanowiliśmy utrzymać tą sprawę przez jakiś czas w sekrecie, żeby zdążyć się tym wszystkim nacieszyć, zanim rodzina przytłucze nas szturmem gratulacji.
Był późny wieczór w Santa Monica. Wybraliśmy się na plażę wraz z Clintonem, zostawiając malca z Mitchelem, który z dumą pełnił nabytą funkcję wujka.
Siedziałam na piasku, patrząc na szklisty horyzont odbijający się w tafli wody. Przed moimi oczami również był mój chłopak... mój przyszły mąż, który chodził wzdłuż wybrzeża w podwiniętych dresach, zbierając przyciągające uwagę kamyki, wkładając je do kieszeni, żeby potem podarować je Beau, który ostatnio zaczął zbierać dziwne souveniry takiego typu.
Nagle nasze spojrzenia się spotkały. Uniósł wzrok, prostując się. Uśmiechnęłam się, odgarniając włosy z twarzy. Bryza sprawiała, że robiło się zimno. Moje ręce pokrywała gęsia skórka.
- Znalazłem coś co przypomina bursztyn - oznajmił Clinton, obracając w palcach miodowy kamyczek, siadając obok mnie na piasku.
Oboje wpatrywaliśmy się w kamień w jego dłoni.
- Chyba masz rację - potwierdziłam, całując go w ramię, po czym wróciłam wzrokiem do wody, która rozbijała się o brzeg.
- Jest odpływ - stwierdził chłopak, obejmując mnie, przysuwając mnie do swojego boku - Ty drżysz... - spojrzał na mnie, czując jak się trzęsę przez nasilający się wiatr.
- Wszystko w porządku - powiedziałam spokojnym głosem.
Brakowało mi czasu sam na sam.
Poczułam jak jego wargi dotykają moich włosów, składając na nich pocałunek.
- Może już nadszedł odpowiedni czas, żeby im powiedzieć, Pani Cave? - odparł zaczepnie.
- Boję się - wyznałam - Kocham cię, na prawdę, ale to wszystko...
- Też się boję, ale ufamy sobie. Prawda? - odparł zupełnie jakby mówił do Beau całkiem oczywisty fakt.
- Kocham cię, Clinton - uniosłam się, biorąc jego twarz w dłonie.
Pocałowałam go, czując jak jego dłonie łapią mnie w talii, pewnym ruchem sadzając mnie na jego udach.
- Jak ja cholernie za tobą tęsknię... - wymamrotał ledwo słyszalnie, całując mnie o wiele mocniej niż ja wcześniej.
Przyszedł czas powiedzieć rodzinie. To było coś czego się obawiałam. Wszystkiego się obawiałam. Publiki, rodziny, świata. Musiałam wyciszyć wewnętrzną paranoję i wziąć się za rzeczy na prawdę istotne dla mnie, dla nas, jako rodziny. Byliśmy rodziną.