I.2.

334 44 13
                                    

5. Ewa.

Maj 2018 r.

Mój były mąż od kilku lat twierdził, że rzadko spotyka się z Ingą, bo nigdy nie wie, co może jej dać do jedzenia. A przecież to nie takie trudne, przeczytać etykietkę. Ja to robiłam codziennie. Moim zdaniem, to był tylko pretekst. Ale to jego sprawa. Nie zamierzałam nikogo zmuszać do kontaktów z własnym dzieckiem. Kiedyś było inaczej... Osiem lat temu on był inny. I ja chyba też.

Październik 2010 r.

Poznaliśmy się z Kamilem na studiach. Oboje studiowaliśmy na Politechnice Wrocławskiej, ale ja zarządzanie, a on informatykę. Zaręczyliśmy się na ostatnim roku studiów, w Walentynki, w 2011 roku. 

Po studiach on od razu znalazł pracę w swoim zawodzie, a ja nie. Chcieliśmy wziąć ślub. Ponieważ nie chciałam być pasożytem, postanowiłam pojechać za granicę, żeby coś zarobić. Kamil protestował, bo uważał, że byle jaką pracę, na przykład w sklepie, znajdę i tu. Ja jednak byłam nieugięta. Uważałam, że skoro mam pracować w sklepie, wolę za tę samą pracę zarobić więcej.

Wrzesień 2011 r.

I pojechałam do Francji. Przyjaciółka mi poleciła. Mieszkała tam od kilku lat i bardzo sobie chwaliła ten kraj. Zamieszkałam u niej, znalazłam pracę w sklepie i odkładałam prawie całą kasę, poza tym, co było niezbędne do przeżycia, bo dokładałam się Patrycji do czynszu i opłat, i kupowałam jedzenie dla siebie.

Każdy dzień wyglądał tak samo. Wstawałam o czwartej rano, robiłam sobie śniadanie, wychodziłam do pracy na piątą. W sklepie wykładałam towar, sprzątałam przed otwarciem. Pracę kończyłam o dwunastej. 

Z czasem w sklepie zorientowali się, że wiem o co chodzi i świetnie mówię po francusku, więc zaczęli mnie sadzać na kasie. Zaczęłam pracować dłużej i więcej zarabiać. Po powrocie robiłam obiad i kładłam się spać. Po południu ogarniałam dom, zanim Patrycja wracała z pracy. Wieczorem rozmawiałam z Kamilem. Codziennie tak samo. Mój narzeczony oczywiście marudził, że mnie nie ma, ale kiedy mówiłam mu, ile już odłożyłam, milkł. On tyle jeszcze nie zarabiał w Polsce.

Listopad 2011 r.

Po dwóch miesiącach Pati siłą wyciągnęła mnie z domu. Był początek listopada. Obudziła mnie w niedzielę o ósmej:

– Ewa, musisz gdzieś wyjść, bo niedługo ci odbije. Nie można żyć tylko pracą.

– Wolałabym odpocząć – westchnęłam.

– Nie ma mowy. Jest pierwsza niedziela miesiąca, a wiesz co to oznacza? – spytała mnie. Nie miałam pojęcia.

– No co?

– Że wszystkie muzea w Paryżu mają dziś darmowy wstęp. Idziemy, zabieram cię do Luwru – zarządziła. Nie mogłam jej odmówić na taką propozycję. Od dwóch miesięcy mieszkałam w Paryżu i jeszcze nigdzie nie byłam. A Luwr, to było coś, co po prostu trzeba było zobaczyć! Ubrałam się, wzięłam na drogę kanapki i wyszłyśmy.

Kolejka przed piramidą była spora, ale na szczęście posuwała się szybko. Weszłyśmy do środka i od razu pociągnęłam Patrycję w stronę części poświęconej starożytności. Egipt, Mezopotamia... Zaburzyłam się w świat, który dotąd znałam tylko z książek. Chodziłam po muzeum jak w transie, podziwiając przedmioty, które miały nawet kilka tysięcy lat. Potem była Grecja. Kolebka cywilizacji europejskiej, filozofia, matematyka, kultura i sztuka. Ach, i Nike z Samotraki. '

Kiedy dotarłam w miejsce, gdzie na rozstaju dróg stoi „Nike, która się waha", jak napisał Zbigniew Herbert, poczułam jak przeszedł mnie dreszcz podniecenia. To ona. To ta rzeźba, którą widziałam na obrazku w książce do polskiego z liceum. To alegoria. Bogini zwycięstwa bez ramion. „Najpiękniejsza jest Nike w momencie, kiedy się waha. Prawa ręka piękna jak rozkaz, opiera się o powietrze, ale skrzydła drżą [...]". Mimowolnie stanęłam w takiej samej pozycji, jak ona, wyciągając ręce tak, jak ona by to zrobiła, gdyby je miała. Patrycja zrobiła mi zdjęcie. Tym samym wyciągnęła mnie z transu.

– Wow, Ewa, ale cię wciągnęło – powiedziała. – Od liceum cię nie widziałam w takim stanie. Jakbyś wchłonęła ducha Luwru – zaśmiała się. I wtedy ktoś do nas podszedł.

6. Ingmar

Listopad 2011 r.

Zobaczyłem ją, jak rozmawia z koleżanką, a potem patrzy oczarowana na posąg Nike z Samotraki. Nie rozumiałem języka, w którym rozmawiają, ale jej mowa wydała mi się lekka niczym język wróżek z bajek, którymi raczyła mnie w dzieciństwie mama. Oglądałem jej twarz, jakby w zwolnionym tempie, wszystkie emocje, które przez nią przechodziły, jak blask światła i cienie. Kiedy pozowała do zdjęcia niczym Nike z Samotraki, w jej oczach było coś... nie umiałem tego określić. Miałem tylko nadzieję, że mówiła po francusku albo po norwesku, albo po angielsku. W którymkolwiek ze znanych mi języków. Bo chciałem od niej wydębić numer telefonu. Tu i teraz. Podszedłem do niej. I mnie zamurowało. Mogłem tylko się patrzeć, nie byłem w stanie wydusić z siebie ani słowa. W końcu ona spytała, zdziwiona, że jej się tak przyglądam:

– Ça va? [fr. w porządku?]. – Uff, mówi po francusku – ucieszyłem się, ale nadal nie mogłem z siebie nic wydusić. – Are you OK? – spytała, tym razem po angielsku. – No, coraz lepiej. Zaraz się okaże, że po norwesku też mówi – pomyślałem z nadzieją. – Tylko po co ci to, baranie, skoro jej nie odpowiadasz? – Wszystko w porządku? – spytała wtedy w nieznanym mi języku, najwyraźniej swoim.

Oui, ça va. I am OK – odparłem. – Ostatniego języka nie zrozumiałem – dodałem po francusku. – Po jakiemu to było?

– Po polsku – odpowiedziała, śmiejąc się. Cała się śmiała. A najbardziej jej oczy. No i wpadłem w jej oczy, jak śliwka w kompot. Utonąłem w nich, jakbym wpadł do najgłębszego fiordu. Bo jej oczy miały taki właśnie kolor. Ciężko było stwierdzić czy były ciemnoniebieskie czy ciemnozielone. Coś pomiędzy. Ale migotały w nich iskierki światła, jak w morskiej wodzie.

– A więc jesteś z Polski? – odpowiedziałem niezbyt lotnie. Grunt, że w ogóle coś z siebie wydusiłem.

– Tak.

– A ja z Norwegii – powiedziałem wtedy. – Jestem Ingmar. A ty?

– Ewa – odpowiedziała.

– Eva? – zdziwiłem się. – Tak po prostu?

– Tak. Ewa. E–W–A. Po polsku. A to jest Patrycja – wskazała mi swoją koleżankę. I wtedy tamta wydała mi się znajoma.

– Ja cię już chyba gdzieś widziałem – zwróciłem się do tej Patrycji.

– Też mi się tak wydaje. Kurs francuskiego?

– Możliwe. To dość dawno było.

– No, dawno – zaśmiała się.

– A twoja koleżanka od niedawna we Francji?

– Przyjechałam dwa miesiące temu. Pierwszy raz gdzieś wyszłam – odpowiedziała wtedy ta Ewa, sama za siebie.

– Ale świetnie mówisz po francusku – zauważyłem.

– Dziękuję, to miłe – uśmiechnęła się znowu, a ja poczułem, że zmiękły mi kolana. – Teraz albo nigdy – zaryzykowałem:

– Dasz mi swój numer telefonu? Chciałbym cię jeszcze zobaczyć...



A oto Ingmar :-). I Ewa we Francji.

WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ DO CIEBIEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz