I.3.

300 43 16
                                    

7. Ewa.

Listopad 2011 r.

Patrycja zrobiła mi zdjęcie przed posągiem Nike i wyrwała mnie z transu. Zaraz zobaczyłam, że przede mną stoi jakiś śmieszny facet i się gapi. Był blady, jakby nigdy w życiu nie widział słońca. Pomyślałam, że zasłaniam mu posąg, więc się odsunęłam, ale on znowu zwrócił wzrok na mnie. Stał i się patrzył, jak w obrazek. 

W końcu zniecierpliwiona spytałam go: „Wszystko w porządku?" Nic nie odpowiedział, ale nieznacznie się uśmiechnął. „W porządku?", zapytałam ponownie, tym razem po angielsku. I znowu zero reakcji poza głupkowatym uśmieszkiem. – Nie zna żadnego z tych języków? – pomyślałam i postanowiłam spytać jeszcze po polsku: „Wszystko w porządku?" Wtedy głupkowaty uśmieszek zastąpił lekki zawód na twarzy, ale odpowiedział mi i po francusku, i po angielsku: „Tak, wszystko w porządku. Jest okej. A ostatniego języka nie zrozumiałem". – Czyli nie Polak. I chyba nie autystyk, a na pewno nie niemowa – pomyślałam sobie wtedy. 

A potem okazało się, że on ma na imię Ingmar, jest Norwegiem, a w dodatku zna Patrycję z jakiegoś zamierzchłego kursu francuskiego. I zanim się obejrzałam, poprosił mnie o numer telefonu. 

Jeśli pomyślicie sobie, że jadąc do Francji, nie spodziewałam się takiego obrotu spraw, to macie rację. Jeśli pomyślicie, że miałam nadzieję, że poznam tam ciekawych ludzi, też macie rację. Nie wiedziałam, jak się zachować. – Nie wiem czy to przypadek, czy przeznaczenie. Jeśli nie dam mu tego numeru, pewnie już nigdy się nie zobaczymy – pomyślałam – a może się okazać, że to jeden z najlepszych ludzi, przyjaciół, jakich spotkam w życiu. A jeśli dam mu ten numer, a okaże się, że to nikt ciekawy, przecież wcale nie muszę się z nim spotykać ani rozmawiać. – Zdecydowałam. Na oczach niedowierzającej Patrycji wyciągnęłam telefon i powiedziałam:

– Podaj mi swój. – Podyktował mi. Zapisałam go „Ingmar". A potem ja podyktowałam mu swój numer.

– Idziecie dalej w Grecję? – spytał wtedy.

– Nie, Grecję już mamy za sobą – odpowiedziałam. – Teraz kolej na Rzym.

– Mogę wam towarzyszyć? – spytał.

– Jasne – odpowiedziałam, nie zważając na Patrycję. A on z nami poszedł i zaczął opowiadać. Okazało się, że on mógłby robić za przewodnika po Luwrze. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że właściwie tak jest.


8. Ingmar

Wrzesień 2004 r.

Do Paryża przyjechałem na studia. Chciałem być artystą i uznałem, że nigdzie nie studiuje się sztuki tak, jak w paryskiej École de Beaux–Arts. Rodzice pukali się w czoło, kiedy im to oznajmiłem, zaraz po maturze. „W głowie Wikinga nie ma miejsca na sztukę", powtarzał mi ojciec. Mama nie mówiła tego w ten sposób, ale wiele razy mówiła mi, że marzy, żebym został prawnikiem. Podobno miałem do tego dryg. Ciekawe, że ja tego nie widziałem. Jednak matura humanistyczna, zdana z doskonałymi wynikami, pozwoliłaby mi studiować prawo na Uniwersytecie w Oslo. A ja pojechałem do Paryża, żeby zdawać do École des Beaux–Arts. Oczywiście za pierwszym razem się nie dostałem, to byłoby zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Zapisałem się jednak na kurs przygotowawczy. Musiałem też iść do pracy, żeby go opłacić. Nie ma lepszej pracy dla kogoś kochającego sztukę niż sprzątanie Luwru. I tak zostałem w Paryżu.

Wrzesień 2005 r.

Po roku dostałem się na wymarzone studia i dostałem nawet stypendium, ale nadal dorabiałem sobie w Luwrze. Pokochałem ten przybytek, jak nic na świecie. Tu było wszystko, o czym marzyłem. Obcowałem na co dzień ze sztuką najwyższego gatunku. Najlepszym, co kiedykolwiek uczynił człowiek.

Czerwiec 2010 r.

Kiedy skończyłem studia, zrozumiałem, o czym mówili rodzice. Dyplom magistra sztuki, to nie jest coś, co otwiera drzwi do wielkiej kariery, a już na pewno nie do wielkich pieniędzy. Okazało się też, że nie jestem artystą, choć kocham sztukę. Bardziej nadaję się na historyka sztuki. Tułałem się od jednego pracodawcy do drugiego, nigdzie nie mogąc zagrzać miejsca. W końcu zdecydowałem, że chcę zrobić doktorat. Liczyłem na to, że dostanę pracę przynajmniej na uczelni. Ale żeby nadal studiować potrzebowałem pracy. I pewnego dnia zobaczyłem ogłoszenie, że Ministerstwo Kultury poszukuje kandydatów na stanowisko przewodnika po Luwrze. Od razu się zgłosiłem. Jak mógłbym zrobić coś innego? Skoro zamierzałem zostać we Francji, wystąpiłem też o obywatelstwo.

Jesień 2011 r.

W ten sposób byłem doktorantem na Beaux–Arts i przewodnikiem po Musée du Louvre w jednym. Podobało mi się takie życie, choć było przeładowane zajęciami. Niedługo dostałem informację o przyznaniu mi obywatelstwa francuskiego. To było coś. Nie wiedziałem czy to mi w czymś pomoże, jeśli chodzi o pracę, ale miałem taką nadzieję. Ciągle ciężko pracowałem na uczelni i w muzeum. Nie miałem już czasu na nic innego. Oczywiście tak było do momentu aż poznałem Ewę. Wtedy okazało się, że mam jeszcze czas dla niej.


9. Kamil.

Wrzesień 2011 r.

Skończyliśmy studia i ja poszedłem do pracy, a Ewa nie. Oświadczyłem jej się na ostatnim roku studiów. Uznałem, że trzeba kuć żelazo, póki gorące. Zgodziła się, więc ryzyko, że ktoś mi ją porwie, bezpiecznie zmalało. Mieliśmy się pobrać, ale przecież on była ciągle bezrobotna. Nie mielibyśmy z czego się utrzymać po ślubie, nie mówiąc już o pieniądzach na wesele. Przecież nie można wyciągać wiecznie od rodziców. Namawiałem Ewę, żeby poszła do jakiekolwiek pracy, byle coś zarabiała. Pobliski hipermarket ciągle szukał kasjerów. Ona jednak obraziła się na mnie za ten pomysł. Stwierdziła, że nie po to kończyła studia, żeby pracować w Tesco. W końcu powiedziała, że jak ma pracować w sklepie, to woli za granicą. Szybciej i więcej zarobi. Nie chciała mnie słuchać. Na nic argumenty, że to daleko, że to niebezpieczne. Uparła się i pojechała.

Najpierw byłem wkurzony. A potem przestałem się denerwować. Ewa dzwoniła codziennie. Mimo to tęskniłem. I byłem trochę zazdrosny. O to, że tam jest, że zarabia więcej ode mnie, że porwał ją wielki świat. Ja nigdy nie chciałem wyjeżdżać z Polski. Tu mi było dobrze. Wiedziałem, że za jakiś czas będę zarabiał więcej. Od czegoś jednak trzeba było zacząć. Po dwóch miesiącach zacząłem obmyślać plan, jak ściągnąć Ewę z powrotem do Polski. No bo jak to, żeby ona tam tak sama... bez kontroli. Rodzina ciągle mnie pytała, gdzie podziała się moja narzeczona. A ja musiałem im odpowiadać, że pojechała zarabiać. Nie dlatego, że tu nie mogła znaleźć pracy. Pojechała tam, żeby zarabiać więcej ode mnie, a to mnie wkurzało. Kobieta jednak powinna wiedzieć, gdzie jej miejsce.



Mały trójkącik miłosny? Jak widzicie, nic nie jest proste w życiu Ewy, od samego początku.

WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ DO CIEBIEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz