Rozdział 97

138 20 4
                                    

Ri Han spalił wszystkie zasłony, które okalały ściany pałacu, na czarny popiół, rycząc we wszystkie strony — najgłośniej, jak tylko potrafił. Zacharczał. Zabrakło mu sił, by wrzeszczeć jeszcze chwilę dłużej. Służąca przemknęła obok niego, unikając niemal w ostatniej chwili śmierci. Pragnął ją spalić żywcem — wyżyć się na tej niewinnej kobiecie, zamiast na królowej, której zabicie oznaczało zniszczenie wszystkiego, co wyznawał. Jako niewolnik obiecał chronić, spełniać każde życzenie i w gaju smoków wypełnił tylko rozkaz swojej pani.

Oparł się ramieniem o ścianę i zjechał po niej, aż na samą podłogę. Wytarł pot z czoła. Dlaczego tak się zmęczył? Dlaczego płomień pragnął zatopić się w ciebie królowej? Odpowiedź na każde z pytań wiło się między myślami, nachodząc zawsze, gdy przypominał sobie o obowiązku, jaki na nim spoczywał i o tym, kim była dla niego Lu Xi. Odejdź!, krzyknął, spotykając rozwiązanie, które wydawało się najprostsze ze wszystkich. Zostawić wszystko. Zostawił królową, a tym samym zapewnić jej bezpieczeństwo.

— Tchórz!

Obrócił się. Li Li rzuciła w jego twarz szmatkę. Prychnęła i założyła ręce na piersi, podchodząc do okna.

— Tak, dla ciebie to takie łatwe.

— A dla ciebie nie? — spytała. — Przecież tym samym spełniłeś życzenie swojego pana.

— To nie tak miało wyglądać. — Pokręcił głową. — Nie tak... Li Li, to było chore!

— Miasto płonie — szepnęła.

Zdanie, które wypowiedziała kobieta, w pierwszej chwili nie odtarło do niego. Przeanalizował je i, gdy pojął jego sens, rzucił się w stronę okna, odpychając Li Li. Języki ognia polizały jego skórę. Zmarszczył czoło, nie wierząc własnym oczom. Płomienie nie kończyły się na granicach miasta. Wychodziły daleko poza nie, idąc bezustannie w kierunku kolejnych osad ludzkich. Pojedyncze ciała leżały na targowisku, ułożone jakby w krąg. Z ich rozplatanych ciał unosił się odór śmierci, który dotarł nawet do Ri Hana. Chciał wyrzygać na ludzi, ale najpierw dokonać na nich największej egzekucji w historii tego świata, aby w końcu nauczyli się szanować życie. Jego własny ogień palił się do pochłonięcia żywcem tych dwunożnych gnid, które radośnie skandowały imię ministra, nie królowej.

— Zabiję ich! — wycedził przez zęby.

Pobiegł w stronę komnaty Lu Xi, lecz coś mokrego zaplamiło płaszcz. Zderzył się z Li Li — płacząca i wyjątkowo smutną. Chwyciła jego policzek dłonią, która stała się cała czerwona.

— Dlaczego masz krew na rękach? — zapytał spokojnie.

Woń krwi roznosiła się już po całym pałacu — nie należała do smoków z zewnątrz. Pochylił się i ujrzał wbiły we własne ciało nóż. Nie bolało, nawet nie kłuło. Zwyczajnie zaczynało być mu zimno.

— Przepraszam, ale ta wojna jest konieczna...

Upadł na podłogę, zastanawiając się, za co właściwie Li Li przeprosiła.

***

Lu Xi sięgnęła dłonią do małego, mieszczącego się w dłoni jajka, które wróżki wyjęły z jej ciała. Ścisnęła je, wyobrażając sobie moment, w którym jej dziecko wykluwa się, pokrzykując smoczym piskiem. Czy urodzi się w pełni ludzkie czy smocze... W tej chwili nie miało to najmniejszego znaczenia. Przycisnęła swoje maleństwo do piersi, spoglądaj ku niebu — jasnemu, na którym nie zebrała się choćby pojedyncza chmurka. Za spokojnie, za cicho... Nie słyszała krzyków niosących się z miasta ani błagań smoków, którym ludzie odbierali życie. Kłęby dymu wciąż nie zabrały nieba, choć już powinny.

— Zerefie — zwróciła się do stojącego za nią strażnika — błagam.

Podała mu jajeczko, ale gdy już chciał je przyjąć do siebie, cofnęła ręce. Wolała oddać mu miecz, pozwolić Zerefowi umrzeć zamiast niej niż do końca grać w przedstawieniu, które przygotował Eric, i oddać swoje maleństwo. Ale inaczej nie umiała. Ludzie nie wybaczyli nowego życia, które stworzyła. Poszukiwaliby jej do końca swoich dni, aby dokończyć dzieła, które właśnie zaczęli. Zeref był jedynym ratunkiem dla jej dziecięcia.

Niemal rzuciła je na ziemię, odwracając wzrok i uciekając ku opierającemu się o drzewo mieczowi. Chwyciła za rękojeść — ciężką i zimną, której powierzchnia paliła w ręce. Nie wypuściła jej.

— Dziękuję. — Ostatnie słowo, które wypowiedziała, przeszło przez jej gardło, pozostawiając odrażający smak w ustach. Ile smoczych i ludzkich żyć oddałaby w tym momencie, żeby odrzucić ten miecz tak daleko, by więcej nie móc go znaleźć.

Rozejrzała się wokół siebie, poszukując jakiekolwiek materiału. Tylko on przywiązałby na stałe jej dłoń do miecza, nie pozwalając, by choćby raz wypadł.

Nadepnęła na sterczący kolec z ogrodu smoka żelaza, przebijając stopę na wskroś. Pozostała w milczeniu, wyrażając jedynie pustkę, którą się stała. Co znaczył ten ból, gdy czekała ją okrutniejsza śmierć z rąk własnych? Samobójstwo — tak zwał się ten akt, któremu szła się poddać.

— Zdrajca!

— Potwór!

— Zniszczyć ją!

— Zabić!

— Rozplatać flaki!

— Obedrzeć ze skóry!

Wrzaski roznosiły się jedne za drugi. Nabierały na sile, więc przestała ich w ogóle słuchać. Przymknęła oczy. Jej poddani biegli ze skierowanymi ku niej broniami, postukując delikatnym metalem o siebie. Dźwięk odbił się w uszach Lu Xi. Minister zawsze powtarzał, żeby uważać z mieczami. Łatwo się szczerbiły, pozyskiwanie metali od smoków było drogie, a królewski skarbiec świecił pustkami, od kiedy się narodziła. Dostała kilka razy po głowie za zły cios, za niepotrzebny ruch i za zawahanie. Ciekawe, czy gdyby ujrzał ją w tej chwili, posiadłby się z dumy? Nie oczekiwała dostać odpowiedzi.

Zatrzymała się. Podniosła miecz, kierując ostrze ku własnemu ciału. Suknia zsunęła się z ramion. Lu Xi pozostała w samej koszuli po środku pola, na którym rosły zboża. Kilka kłosów załaskotało ją po skórze. W milczeniu wbiła w siebie ostrze, chwilkę przedtem życząc ludziom najgorszej, najokrutniejszej śmierci, jaka może ich spotkać...

[z] Smocze KrólestwoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz