Rozdział 65

2 1 0
                                    

 Otwieram oczy i odruchowo kładę dłoń obok siebie. Niestety nie ma Saby. Nie czuje jej sierści. Tak gładkiej i kojącej. Jedynie co mogę zrobić to otrzeć pot i uronić łzę. Jedną, małą krople mych uczuć. Nie wiem co się dzieje. Co jest snem, a co jawą. Głowa mnie boli od natłoku pytań. Pojawiają się kolejne. Nie potrafię znaleźć odpowiedzi choć na jedną z nich.

Zerkam na zegar. 10:00. Zamykam oczy. Próbuje złapać oddech, uspokoić rytm serca. W zakamarkach umysłu szukam prawdy o sobie. Chce mieć choć skrawek prawdy obojętnie o czym. Póki co, siedzę w domu zupełnie sam.

Otwieram oczy. Wstaje. Wdeptuje w coś wilgotnego. Wpatruje się chwile w stopę umoczoną czerwoną breją. Nie wiem co to. Wzrok kieruje w przód i zauważam, że do samych drzwi są czerwone ślady stóp. Nie muszę się zastanawiać. Wiem, że ślady są zrobione z tej samej brei, w którą wdepnąłem. Bez wahania ruszam śladem stóp. Raczej już nic gorszego mnie nie może spotkać. No, chyba, że umarli wstają z martwych.

Idę powoli wdychając powietrze. Próbuje wyłapać obcy zapach. Coś co nie pasuje. Właściciel stóp musiał zostawić jakiś zapach. Ten żartowniś na pewno czymś pachnie, nie jest przecież bezwonny. Ja pachnę potem i strachem, zaś on powinien wydzielać zapach padliny. Jest padalcem, który porzuca ogon i zwiewa. Musiał pozostawić po sobie smród.

Niestety schodzę z ostatniego schodka i dalej nic nie czuje. Zamykam oczy i przełykam ślinę. Biorę oddech i otwieram oczy. Ruszam dalej. Stopy kierują mnie do drzwi wyjściowych, które są otwarte na oścież. Na progu coś leży. Muszę podejść bliżej, aby się przyjrzeć. Od razu chce mi się wymiotować.

Na progu leży gołąb. Jest martwy. Ma rozcięty brzuch. Krew wyciekająca z niego tworzy literę: „E". Podnoszę głowę, nie mogąc patrzeć. W tym momencie zauważam kogoś. Stoi na środku podwórka. Nie wiem czy to mężczyzna czy kobieta. Jest dość mocno opatulone białym płaszczem z wysokim kołnierzem. Na głowię ma kapelusz z szerokim rondlem. Też biały. Widzę tylko oczy. Wpatruje się we mnie nimi. Nie wiem jakiego są koloru, zbyt długa odległość nas dzieli. Nie wiem co ale coś w tej postaci mnie przeraża. Jest biały dzień a ja czuje, że zaczyna brakować mi oddechu. Duszę się od tego wzroku. Ręce mi drżą. Zęby odbijają się od siebie na wzajem. Wargi robią się suche. Oczy walczą z umysłem. Coś jest nie tak. Na policzkach pojawiają się łzy. Ślina z kącików ust ścieka na moją koszulkę. Jestem niczym sparaliżowany. Tylko nogi mnie nie zawodzą. Stoję na nich pewnie. Ani myślą się ugiąć. Jestem im za to wdzięczny. To dzięki nim udaje mi się wycofać do środka. Siadam pod ścianą i zaczynam płakać. Nie powstrzymuje tego. Emocje ulatują ze mnie wraz z kolejną łzą. Ciało nie drży. Jedynie oczy opryskują mnie słoną wodą. Trwa to sam nie wiem ile. Siedzę pod ścianą i wpatrując się w sufit puszczam z uwięzi uczucia. Wstaje dopiero, gdy pozostanie ze mnie tylko skorupa, wolna od wszystkiego. Otępiały podchodzę do drzwi i staje na progu. Choć szukam to nigdzie nie widzę postaci w białym płaszczu. Mimowolnie uśmiecham się, sam nie wiem do kogo.

Kim jestem?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz