Rozdział 90

0 0 0
                                    

 Leżę wdychając zapach wymiocin, których przy łóżku dość sporo się nazbierało przez ostanie dni. Pomimo tego, że jest ich już tyle, wciąż odczuwam chęć aby powiększyć ich ilość. W ustach mam tylko smak rzygowin. Z powodu nocnego mrozu, byłem zmuszony ubrać się w obsrane ciuchy. Oczywiście gówno i mocz przez ostatnie dni zdążyły wyschnąć. Być może zapach został lecz jakoś tym się nie przejmuje. Wymioty maskują inne zapachy. Sam nie wiem ile już dni leżę. Nie wiem czy ktoś wchodził do domu. Nie wiem, czy czekają na mnie na dole prezenty. Nie miałem powodu, aby wychodzić z tego azylu, który sam stworzyłem. Tu wśród własnych odchodów, wydzielin, wymiocin czuje się bezpiecznie. Wciąż nie mam ochoty na zamykanie oczu. Niestety spać trzeba. Musze być wypoczęty. A może nie? Dla kogo tak naprawdę mam się starać? Dla siebie samego? Dla ojca, który być może wróci wraz z matką? Dla Saby, która również mnie porzuciła? Dla świra, aby mieć siłę grać w jego grę? Dla matki, której jednym przejawem miłości są pączki? Dla kogo? No dla kogo? Sam nie wiem.

Leżę nasłuchując odgłosów domu. Dociera do mnie każdy bzyk owada, skrobanie w ścianie myszy bądź szczurów. Słyszę także warkot auta. Po chwili dociera do mnie także szczek psa. Samochód. Pies. Słyszę oba te rzeczy. Leże jeszcze chwilę. Dopiero do mnie dociera.

Zrywam się szybko z łóżka. Wdeptuje przy okazji w wymiociny. Nie przejmuje się tym. Ruszam biegiem na dół. Do otwartych drzwi frontowych dobiegam w kilka sekund. Na podwórze wręcz wylatuje. Rozglądam się gorączkowo wokoło. Nikogo nie ma. A powinien. Ktoś musiał prowadzić samochód. Kierowca na pewno miał psa. Słyszałem wyraźnie jego szczekanie, tak samo jak warkot silnika. Czyżbym miał urojenia? Wymyśliłem to sobie?

Zrezygnowany wracam do domu. Dopiero teraz zauważam na progu martwego gołębia. Uśmiecham się. Jednak ktoś tu był. Nie zwariowałem.

Gołąb jest pozbawiony skrzydeł i głowy. Z dziury po łbie, wypływa krew tworząc literę "L". Zaś krew z otworów pozbawionych skrzydeł tworzy smugę, która kieruje się do salonu. Bez zastanowienia rusza w ślad za nią. W salonie zauważam, że krew prowadzi do stosu książek na podłodze. Ktoś pościągał wszystkie tomy z półek. Schylam się i zaczynam je układać w ich miejsce. Nie znam ich dokładnego położenia. Odkładam każdą gdzie mi pasuje. Gdzie mam miejsce. Dzięki tej pracy uspokajam się lekko. Gdy już zostanie niewiele książek zauważam, że przykrywają coś białego. Klękam. Odrzucam tomy, odkrywając pudełko. Małe. Kwadratowe. Biorę je do ręki i podnoszę na wysokość oczu. Opuszkami palców drugiej ręki łapie za wieczko. Ostrożnie i powoli podnoszę je do góry. Odkrywam wnętrze pudła. Zaciskam zęby, gdy wieczko trzyma się ostatkami przy pudełku. Jeszcze jedne pociągnięcie i dowiem się co jest w środku. Wstrzymuje oddech i odrzucam szybko wieko. Głowa od razu wędruje do wnętrza pudła. Oczy rejestrują wszystko. Palce do tej pory mocno zaciśnięte na ścianach pudła, prostują się. Gdy biały pojemnik zetknie się z podłogą, wypuszczam powietrze. Po chwili z ust wypływa kwaśna żółć. Podrażnia mi gardło. Brzuch boli mnie nie wyobrażalnie. Oczy nie zamykają się. Są otwarte na oścież. Wpatruje się na przemian w żółtą plamę i białe pudło. Usta układają się w grymas uśmiechu. Teraz mogę.

Upadam na podłogę.


Kim jestem?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz