22. ST. JOSEPH

662 90 66
                                    

Tego dnia Kościół pod wezwaniem świętego Józefa przy Szóstej Ulicy tonie w deszczu, a raczej dziwnej mieszance deszczu i śniegu, który nieustannie pada od wczesnego poranka.

Adeline chowa się za jedną z wysokich kolumn najstarszego kościoła w Nowym Jorku. Zamyka parasol, strzepując z niego ogromne krople, a następnie przechodzi przez monumentalne, dwuskrzydłowe drzwi w kolorze wyblakłej czerwieni. Piękne, przejrzyste zazwyczaj wnętrze, utrzymane w różnych odcieniach bieli z domieszką czerni, tonie teraz w pół-ciemnościach. Światło z ledwością przebija się przez ciemne, potężne chmury, co sprawia, że do środka wpada zaledwie kilka pojedynczych promieni, barwionych przez kolorowe szkła witraży. Skromny ołtarz pochłonięty jest przez mrok grudniowego popołudnia, nawet jeśli jeden z trzech zawieszonych na suficie kryształowych żyrandoli usilnie stara się rzucić chociaż odrobinę blasku na owo miejsce.

Stawia ostrożne kroki, jakby bała się, że swoją obecnością – i stukotem obcasów – zaburzy absolutny spokój i ciszę, jakie tutaj panują. Powoli podąża wzdłuż linii, według której ustawiono długie, mahoniowe ławy. Buty nieznacznie uderzają o śnieżnobiałe kafelki z czarnymi wykończeniami, chcąc czy nie chcąc, generując pewne natężenie hałasu. Wsuwa dłonie w kieszenie długiego, ciemnego płaszcza, kiedy dostrzega siedzącego na samym przodzie mężczyznę, którego wzrok utkwiony jest w reprodukcji obrazu Rafaela. Cóż, to wcale nie jest dziwne; za każdym razem, gdy tutaj przychodziła, Przemienienie Pańskie zapierało dech także w jej piersiach. Nieważne, czy jest się chrześcijaninem, czy też nie: jest to obraz, który najzwyczajniej w świecie jest piękny, a wszystko, co piękne, porusza.

­– Dzięki, że zgodziłeś się ze mną spotkać – rzuca miękko ona, praktycznie na granicy szeptu. Zajmuje miejsce obok, w bezpiecznej odległości; tak, aby jak najwyraźniej zarysować dystans między nią a jej rozmówcą. Opiera parasol o brzeg ławki.

Nawet jeśli w tym miesiącu trzynasty nie wypada w piątek, to Adeline i tak jest sceptycznie nastawiona do umówionego wcześniej spotkania. Musi jednak odstawić na bok swoje prywatne uprzedzenia i skupić się na dobru sprawy, a raczej na dobru Lokiego. Uśmiecha się więc słabo, starając się nie tylko wyglądać na odprężoną, ale również tak brzmieć. Dłonie układa na kolanach, nie spuszczając wzroku z mężczyzny siedzącego po jej lewej stronie.

– Nie masz za co dziękować, Ado – stwierdza łagodnie. – Miło jest znów cię zobaczyć.

Po wąskich wargach Richarda van Dorena przebiega nieznaczny, trochę niepewny uśmiech, jakby nie do końca wiedział, jak Adeline zareaguje na te słowa. Kobieta jednak wydaje się nimi absolutnie niewzruszona; patrzy na niego swoimi jasnozielonymi oczami, w których odbijają się kolorowe światła wpuszczane przez witraże.

– Przepraszam, że ściągnąłem cię aż do Greenwich Village – kontynuuje. – Ale od ponad tygodnia jestem w ciągłym biegu, przez co nie mam czasu nawet złapać oddechu, a co dopiero przyjść do kościoła. Sama rozumiesz...

– W porządku – przerywa mu ściszonym głosem. – Jeśli chcesz, możemy porozmawiać tutaj, to dla mnie żaden kłopot. Nie zajmę ci zbyt wiele czasu, wiem, że masz swoje obowiązki.

– Reszta może zaczekać – odpowiada on całkowicie poważnie. – Jak się w ogóle masz, Ada? Tyle się zmieniło od... och, sama wiesz.

Rudowłosa musi zakryć usta dłonią, żeby nie wybuchnąć gorzkim śmiechem. Nie ma żalu do Richarda o to, że się rozwiedli, ale po prostu to pytanie wydaje jej się takie... nie na miejscu. Przecież przez tych pięć cholernych lat, które minęły od ich rozstania, w jej życiu wydarzyło się naprawdę wiele, czasami wywołując na jej ustach uśmiech, a czasami przyprawiając ją o łzy. I niezależnie od tego, jakby je spłyciła, skróciła, nie da się tak w jednym zdaniu powiedzieć, co się zmieniło, prawda? To nadal, kurwa, pięć lat.

mercy ∆ avengersOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz