To wszystko jest jak zły sen, z którego Josephine za nic w świecie nie może się obudzić.
Jeszcze przed chwilą była w Nowym Jorku, jadąc na drugi koniec miasta, żeby odebrać Betty z wycieczki. A teraz znajduje się na obcej planecie, czekając na niszczyciela cywilizacji, Thanosa we własnej osobie. Gdyby ktoś powiedział jej to jakieś parę godzin temu, wyśmiałaby go, po czym zapisała do siebie na terapię. Teraz sama będzie musiała się na takową przejść, o ile wyjdzie z tego cało.
Jest tak sakramencko przerażona, że z trudem powstrzymuje napływające do jej oczu łzy. Stara się jednak zachować zimną krew, jeśli już nawet nie dla samej siebie, Tony'ego czy Stephena, to chociaż dla Petera, tego kilkunastolatka, który nie traci wiary choćby na moment. Harper naprawdę podziwia jego zapał i odwagę. Boże, jej samej by się teraz to przydało. Ale co najwyżej może liczyć na okruszki tego, co pozostało jej po bitwie na ulicach Greenwich Village i całym tym chaosie na statku Ebony'ego Mawa. Czyli niezbyt wiele.
Dogadanie planu ataku na Thanosa nie jest łatwe, zwłaszcza kiedy na Tytanie zdążyły uformować się dwa obozy: Avengers i tych drugich. Quill, Mantis i Drax nie do końca chcą z nimi współpracować; Tony musi się nieźle natrudzić, aby uświadomić im, że tylko razem mają szansę pokonać Thanosa. Wspólnie więc dochodzą do pewnego konsensusu, choć jest on okupiony krzykami, głośnymi westchnieniami i złośliwościami. Ich sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy Strange informuje ich, że w trakcie rekonesansu w czasie, w różne wersje przyszłości zawierające wszystkie możliwe wyniki nadchodzącego starcia – jakieś czternaście milionów – zobaczył, że wygrywają tylko jeden, jedyny raz.
– Dobra, na swoje pozycje – oznajmia poważnie Tony. Wzrokiem obejmuje brudne od kurzu twarze nowych towarzyszy, zatrzymując się dopiero przy Draxie. – Mr. Clean, ziewać sobie będziesz po programie. Teraz jazda, zanim pojawi się Thanos.
– Ty, lepiej pilnuj swojego nosa, bo żonka cię zdradza – rzuca Quill ze śmiechem w stronę Starka.
– Co? – mruczy Iron Man.
Star-Lord, gestem niemającym nic wspólnego z dyskrecją, wskazuje na Stephena. Mężczyzna właśnie rozmawia z Josie, energicznie przy tym gestykulując. Próbuje wybić jej z głowy pomysł dołączenia do walki. Tony już wcześniej powiedział jej, że w tej bitwie nie ma prawa brać udziału, ale kobieta nie pozwoliła mu dokończyć nerwowego monologu. Po prostu oświadczyła, że będzie walczyć, nawet jeśli miałby ją na zawsze za to znienawidzić. I co miał jej odpowiedzieć? Siłą przytwierdzić do jakiegoś płotu i kazać czekać? Znając ją, znalazłaby wyjście w kilka minut i, tak czy inaczej, dołączyłaby do walki.
– To nie moja żona... – urywa, zdając sobie sprawę, że w innym świecie mógłby ją tak tytułować. – Zmiataj, Panie Gwiazdko, zanim nasz plan naprawdę spali na panewce.
Podczas gdy Quill zajmuje miejsce, Josie z uporem maniaka próbuje wytłumaczyć – tym razem Strange'owi – że nie zostawi ich samych. Jest wściekła, że traktują ją jak kompletną katastrofę. Może nie posiada żadnych tajemnych umiejętności, żadnej magii czy nadludzkiej siły, ale koniec końców ma zbroję Tony'ego. A w niej mnóstwo broni, która mogłaby im pomóc. Stephen jednak upiera się przy swoim, będąc tak samo irytującym, jak Stark przed paroma minutami. I gdyby nie fakt, że kobieta brzydzi się przemocą – oczywiście nie wtedy, kiedy jest ona konieczna – spoliczkowałaby i jednego, i drugiego. Może to doprowadziłoby ich do pionu, a oni sami przestaliby nią dyrygować.
– Chyba nie myślisz, że Thanos potraktuje cię ulgowo, prawda? – pyta zdenerwowany Strange.
– Poczułabym się z tego powodu wręcz urażona – odgryza się ona. – Czy wasze małe móżdżki nie pojmują tego, że nie mogę was tak zostawić? Patrzeć, jak walczycie, podczas gdy ja bezpiecznie siedzę w... gdziekolwiek mam siedzieć?
CZYTASZ
mercy ∆ avengers
ФанфикKiedy w drzwiach siedziby Avengers stają Thor, Bruce i... Loki, Tony może szczerze przyznać, że tego zdecydowanie się nie spodziewał. Nawet w najśmielszych snach. Niemniej jednak faktem jest, że trójka zagubionych wędrowców trafia z powrotem do Nowe...