15. HAPPINESS IS HERE

276 41 31
                                    

Listopad przynosi im ogromne zmiany. A w szczególności przynosi je dla Josephine.

Narodziny pierwszego dziecka to ogromne przeżycie, ale dla Harper naprawdę jest to wydarzenie nieporównywalne z żadnym innym momentem z jej życia. Szczególnie że poród odbywa się w całkowicie innej rzeczywistości, zdecydowanie nie tak, jak wcześniej to sobie wyobrażała. Ale teraz nie ma większego wyboru, nie ma żadnej możliwości powrotu do tamtego Nowego Jorku. Nie ma jak wsiąść do taksówki w kolorze kanarkowej żółci i w obecności Betty jechać prosto do Metro-General. Nie ma jak zarejestrować w urzędzie narodzin dziecka, nie może zdobyć dla niego aktu urodzenia, bo świat, do którego należą, jest im teraz tak piekielnie odległy. I w gruncie rzeczy aktualnie wcale do niego nie należą; tam, na Ziemi, są po prostu martwi, nieobecni, żadni. Kiedy więc okazuje się, że wody jej odchodzą, Josephine musi zacisnąć zęby i dać z siebie absolutnie wszystko, niezależnie od sytuacji. Poród odbiera Hill i Strange, podczas gdy Fury i Peter czekają na zewnątrz. Na korytarzu słychać pełne bólu wrzaski Harper, nie tylko takie rzucane w eter, ale również sarkastyczne uwagi wykrzykiwane pod adresem Stephena, który próbując ją uspokoić, jeszcze bardziej wznieca w niej ogień.

Chryste, Josie jest jednocześnie tak cholernie podekscytowana, przerażona i szczęśliwa, że w pewnym momencie nie potrafi już określić, które uczucie jest najbardziej dominujące. Ogromnie cieszy ją pojawienie się tej małej istotki na świecie, istotki, o którą tak dbała przez ostatnie miesiące i którą pokochała tak mocno, że na jej widok zaczyna gorąco płakać. Naprawdę nie wiedziała, że tak bardzo można tęsknić za osobą, której nigdy się nie poznało; wie jednak, że od teraz jest gotowa na każde poświęcenie, jest w stanie walczyć z każdym, aby tylko ich nie rozdzielono. Najbardziej boi się tylko... siebie, swojej roli w całym tym spektaklu. A dokładniej tego, że najzwyczajniej nie sprosta zadaniu. Że nie będzie taką matką, jaką być powinna, jaką być chce. Martwi się, że jednego dnia, odległego czy bliskiego, nieważne, wszystkie obowiązki ją przerosną, a ona nie da sobie rady. Wie, że ma wsparcie Stephena, Petera czy Marii, ale to wciąż ona jest rodzicem tej małej pociechy. Mogą jej pomagać, wspierać ją, czasami zastępować, jednak koniec końców to wciąż ona jest odpowiedzialna za absolutnie każdą rzecz, która tej małej istotki dotyczy. A przecież tak łatwo można ją skrzywdzić, zwłaszcza nieświadomie...

– To chłopiec. Dziesięć w skali Apgar – oznajmia Strange, podczas gdy Maria z poważną miną układa na piersi Josephine umyte, skulone w sobie dziecko. – Jakieś propozycje imienia?

– William Harper, po dziadku – szepcze ze wzruszeniem kobieta, całując malca w czółko. Chłopiec przygląda się jej jasnoniebieskimi oczkami, kontrastującymi z wręcz kruczoczarnymi włosami. – Jesteś taki piękny, Billy.

– Gratulacje, Josie – oświadcza Maria oficjalnym głosem. I trochę też zmęczonym, znudzonym. – Zajęło nam to zaledwie... sześć godzin.

– Dla tej kruszynki było warto. – Terapeutka uśmiecha się szeroko, nawet jeśli jej spocona twarz zdradza ogromne zmęczenie. Serce nadal kołacze w jej klatce piersiowej, jakby dosłownie chciało z niej wyskoczyć. – Dziękuję, za pomoc, za... wszystko.

Po kilku minutach milczenia, pozwalając na zapoznanie się Billy'ego z własną matką, Hill pochyla się z powrotem nad Harper, wyciągając dłonie w kierunku dziecka. Stephen stoi z boku, z lekkim uśmiechem błąkającym się po wąskich ustach. Najważniejsze procedury poporodowe mają już za sobą, teraz więc mogą odetchnąć z ulgą i pozwolić Josie cieszyć się z narodzin swojej pociechy.

– Nie, żebym miała jakieś wyjście – wzdycha Maria, nazbyt teatralnie, z błyskiem rozbawienia w oczach. – Jeszcze parę miesięcy temu jedyne, co trzymałam w dłoniach, to broń i kubek kawy, a teraz odbieram poród. To rzeczywiście koniec świata.

mercy ∆ avengersOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz