Na ten dzień Josephine czekała przez ostatnich pięć lat, a jednak, gdy w końcu on nadchodzi, ma dziwne wrażenie, że wcale nie jest na to wszystko gotowa.
Już parę tygodni temu Strange poprosił ją o to, aby na nowo zaczęła nosić bransolety aktywujące zbroję Iron Mana; wcześniej spoczywały one w głębi szuflady, między bielizną a skarpetkami, czekając na lepsze czasy. Teraz zaś ich srebrzysto-krwisty blask wręcz razi kobietę w oczy, kiedy tylko jej spojrzenie mimowolnie wędruje w kierunku nadgarstków, czy to podczas robienia herbaty, czy też zabawy z Williamem. Nie można ukryć, że te dwie błyskotki, niewinny prezent, wzbudzają w niej mnóstwo wspomnień, ale teraz nie ma to większego znaczenia. Liczy się ich funkcjonalność. Gdy więc przeznaczenie wzywa ich do walki ostatecznej, walki o absolutnie wszystko, pod względem fizycznym Josie jest zwarta i gotowa. Przygotowana na najgorsze. Wyłącznie w jej głowie pojawia się echo dawnego strachu, uśpione demony, szepczące jej do ucha same złośliwości.
A co, jeśli wam się nie uda? A co, jeśli poniesiecie klęskę? A co, jeśli wszyscy umrzecie?
– Jo, jesteś ze mną? – Jej uszu dobiega poważny głos Stephena. Harper unosi wzrok, napotykając jego wodniste spojrzenie, pełne stresu, ale i pewnego rodzaju spokoju, jakby walczyły w nim dwa odmienne żywioły. – Nie odpływaj mi, nie teraz.
– Jezu, przepraszam, zawiesiłam się – mruczy terapeutka w odpowiedzi. Nieznacznie potrząsa głową, chcąc strząsnąć z siebie wszelkie negatywne myśli. – Możesz powtórzyć?
Stephen, oparty biodrami o metalowy stół ustawiony na środku warsztatu, krzyżuje ręce na piersi. Ostatnio nikt tutaj już nie zagląda, poniekąd dlatego, że poszukiwania przeniosły się w teren, ale głównie z powodu dogasającej nadziei. Po pięciu, powiedzmy szczerze – bezowocnych latach spędzonych w Nowym Nowym Jorku, mieszkańcy siedziby Avengers zaczęli godzić się z brakiem jakiegokolwiek rozwiązania ich sprawy. Oczywiście z wyjątkiem Strange'a, Harper i Laufeysona, którzy w tym czasie przygotowywali się do nadchodzącej bitwy, pewnej bitwy, nieuniknionej w żadnej rzeczywistości, w której wygrywają. Zbliżającej się wielkimi krokami. Poprzedniej nocy czarodziej bowiem dostaje od swoich duchowych przewodników pewną wskazówkę na temat spełniającego się planu, którego punkt kulminacyjny ma nastąpić w naprawdę niedalekiej przyszłości.
– Za kilka godzin ktoś po drugiej stronie powinien założyć Rękawicę i odwrócić cały ten proces. Wtedy wrócimy na Tytana, skąd przeniosę nas do Nowego Jorku, w samo serce trwającej walki – oświadcza rzeczowo Stephen, a jego głos nawet nie drży. Josie przygryza delikatnie wargę, a nieprzyjemny dreszcz przebiega jej po plecach. – Dlatego teraz musimy działać sprawnie, zebrać ludzi z siedziby w jednym miejscu. Ja skontaktuję się z najwyższymi magami, aby pomogli mi przenieść wszystkich do Nowego Jorku. I spotkam się z przywódcami, żeby ich ostrzec, bo później nie będzie już czasu na żadne wyjaśnienia.
– A co z Billym?
Po ustach czarodzieja przebiega ciepły uśmiech. Rysy jego twarzy nagle łagodnieją.
– Nie musisz się martwić – oznajmia miękko. – Ukryję go w Sanktuarium, tam będzie stuprocentowo bezpieczny. Zapieczętuję też cały budynek czarami ochronnymi. A gdy to się skończy, wrócimy po niego.
– W porządku. – Terapeutka podnosi się z miękkiego fotela, stojącego tuż naprzeciw Stephena, i żwawym krokiem podchodzi do mężczyzny. – Ale zanim weźmiemy się do roboty, obiecaj mi jedno.
– O cokolwiek poprosisz, Jo.
– Jeśli... jeśli umrę, poczekaj. – Kobieta unosi dłoń, aby go powstrzymać, po czym kontynuuje. – Jeśli umrę, a tak może się stać, obiecaj mi, że nie pozwolisz, żeby Billy'emu stała się jakakolwiek krzywda, okej? Zaopiekuj się nim.
CZYTASZ
mercy ∆ avengers
FanficKiedy w drzwiach siedziby Avengers stają Thor, Bruce i... Loki, Tony może szczerze przyznać, że tego zdecydowanie się nie spodziewał. Nawet w najśmielszych snach. Niemniej jednak faktem jest, że trójka zagubionych wędrowców trafia z powrotem do Nowe...