29. MADNESS

602 99 52
                                    

Tego poranka Greenwich Village wita ją intensywnie sypiącym śniegiem i porywistym wiatrem.

Josephine zatrzymuje się po przeciwnej stronie wysokiego budynku, jeszcze raz upewniając się, że trafiła w odpowiednie miejsce. Zapisany na karteczce adres wyraźnie wskazuje na niewielką, nieco zaniedbaną kamienicę przy Bleecker Street. Dlatego też energicznym krokiem rusza w stronę wejścia, po drodze wyrzucając do kosza pusty kubek po gorącej kawie; gdyby postanowiła postać tutaj z pięć minut dłużej, wówczas niewątpliwie zamieniłaby się w ogromnego, przemarzniętego na kość bałwana.

Wielkie drzwi, wyglądające na zabytkowe, wcale nie zachęcają do wejścia, podobnie jak wygląd całego budynku. Przypomina on trochę budowle żywcem wyrwane z horroru; albo to po prostu zasługa tej dziwnej aury unoszącej się dookoła. Tym samym wszystkie te nieprzyjemne odczucia sprawiają, że Harper tkwi teraz przy wejściu z dłonią zaciśniętą w pieść, która wisi na wysokości jej klatki piersiowej, gotowa do działania. Walczy ze sobą przez parę minut, tak naprawdę nie mając bladego pojęcia, czy uzyska tutaj jakąkolwiek pomoc. Ale musi spróbować, obiecała przecież Tony'emu, że mu pomoże, że go uratuje.

Bierze jeszcze głęboki oddech, zbierając w sobie siły do zapukania do środka. W tej samej sekundzie potężne drzwi rozwierają się, a w ich progu staje zaskoczony mężczyzna o wyraźnych, wschodnich rysach twarzy, ubrany w długą, dziwaczną szatę – choć po styczności z Asgardczykami nic już ją nie powinno zdziwić. I chyba właśnie tym sposobem upewnia się, że dotarła pod właściwy adres.

– Wong, zamknij drzwi, bo robi się przeciąg! – Ich uszu dobiega wyraźnie poirytowany męski głos.

– Chyba mamy gościa! – odpowiada błyskawicznie drugi z nich.

Zanim Josephine jest w stanie otworzyć usta, aby zapytać o doktora Strange'a, tuż za Wongiem pojawia się wysoki, szczupły mężczyzna ubrany w luźne dżinsy i bluzę. Przesuwa dłonią po gęstych włosach, sprawiając, że parę pojedynczych kosmyków ciemnych włosów ze srebrnymi refleksami opada na jego twarz, ozdobioną idealnie przystrzyżonym, kilkudniowym zarostem. Przygląda jej się przez krótką chwilę swoimi wodnistymi tęczówkami, jakby próbował przypasować jej twarz do katalogu osób, które zna. Kiedy jednak okazuje się, że nigdy nie miał przyjemności jej spotkania w rzeczywistości, mówi tylko:

– Wong, skocz po te kebaby, a ja w tym czasie zajmę się panią...

– Josie. Jestem Josie – wtrąca Harper, posyłając mężczyźnie niezobowiązujący uśmiech.

Wong skina głową, po czym energicznie schodzi po schodkach. Zaraz potem znika za rogiem budynku, zostawiając Josie sam na sam z drugim z mężczyzn. Ciemnowłosy zaprasza ją gestem do środka; Harper waha się zaledwie przez krótki moment, a następnie rusza za nim.

– Nazywam się doktor Stephen Strange – oznajmia po drodze, jakby dopiero teraz przypomniało mu się, że wypadałoby się przecież przedstawić. Josie jednak doskonale zna jego twarz ze zdjęć, jakie przewinęły się jej w Internecie, więc słowa te potwierdzają tylko fakt, że trafiła w odpowiednie miejsce.

Wnętrze, choć przestrzenne, jest bardzo ciemne. Jedynymi źródłami światła są tutaj zawieszone na suficie ogromne, zapewne kurewsko drogie żyrandole; wysokie okna zdają się całkowicie nie spełniać swojej funkcji, będąc co najwyżej ładną ozdobą tego ekskluzywnego miejsca. Korytarz, przez który prowadzi ją Stephen, jest utrzymany w takim samym tonie, jak zapewne reszta domu. Mnóstwo tu dziwnych przedmiotów, pewnie antyków, ukrytych za szklanymi gablotami, które wyraźnie przykuwają uwagę Josie. Na ów widok Strange uśmiecha się lekko, unosząc lewy kącik ust. Harper natomiast chłonie wzrokiem każdy centymetr kwadratowy tego miejsca: jego drewniane podłogi, staromodne tapety, mnóstwo obrazów zawieszonych na ścianach, posągi i tak dalej, i tak dalej. Czuje się trochę, jak w cholernym muzeum, tym razem jednak nie płacąc za bilet wstępu.

mercy ∆ avengersOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz