15. EVERYTHING IN ITS RIGHT PLACE

566 71 63
                                    

– Adeline? Adeline!

Zdecydowanie nie w taki sposób wyobrażała sobie śmierć. Nie ma tutaj żadnego długiego, wąskiego korytarza ze światłem na samym końcu. Nie ma tu nikogo, kto mógłby ją przez ten proces przeprowadzić. Żadnych świętych, potępionych, tylko pustka. Ona, głucha cisza i wszechogarniająca ciemność. Szczerze mówiąc, nie ma pojęcia, czy to dobrze, czy źle, że tak naprawdę wszystkie ich ludzkie przypuszczenia na temat śmierci okazują się błędne. Ale... czy to ma teraz jakiekolwiek znaczenie? Teraz, gdy już umarła?

Czas na dalsze gdybanie znika. Jej uszu bowiem dobiega głos, trudny do zidentyfikowania, dobiegający jakby zza grubej, wysokiej ściany. Usilnie próbuje dopasować jego brzmienie do właściciela, ale nie jest to wcale takie łatwe. I dopiero po długich chwilach, smakujących wiecznością, uświadamia sobie wreszcie, do kogo on należy. Widziała przecież jego twarz tuż przed samym upadkiem. Czuła zimno jego ciała, gdy chwytał ją w ramiona. Słyszała jego rozdzierający krzyk.

A może to wszystko jej się zwyczajnie przyśniło?

– Loki? – mamrocze słabo Adeline, delikatnie rozwierając powieki. Z jego ust bezustannie wydobywa się jej imię, wypowiadane głosem całkowicie innym od tego, do którego zdołała się przyzwyczaić w trakcie przesłuchań i rozpraw.

Wszystkie jej zmysły zostają przeciążone nadmiarem bodźców. Zlewają się w jeden, wadliwie funkcjonujący system, który nie pozwala jej odróżniać tego, co się dookoła niej dzieje. Czuje się trochę tak, jakby zderzyła się z wagonem metra w ciemnym, obskurnym tunelu. Z zaskoczeniem odkrywa jednak, że wcale nie umarła. Przynajmniej nie teraz. Niebo nad Wakandą nadal jest czyste, błękitne, z wyraźnymi śladami rozlanych niczym mleko chmur, a dookoła wciąż otaczają ją wysokie afrykańskie drzewa. Wszystko zostało bez zmian, może poza nią samą.

Usilnie stara się zrozumieć, co się stało po tym, jak zemdlała. Ale wie tylko tyle, że przeżyła upadek z kilkunastu pięter. Dopiero z czasem zauważa, że nordyckie bóstwo klęczy przy niej, trzymając ją ostrożnie za ramiona. Kobieta jednak nie czuje wstrętu czy strachu, jakie mogłaby wywołać jego bliskość. Wszystko to znika jak za dotknięciem magicznej różdżki, pozostaje tylko... spokój. Jego dotyk nie pali już jej skóry, jest zwyczajny, transparentny, tak po prostu. Rudowłosa powoli przesuwa wzrokiem po brudnych od krwi i kurzu dłoniach Laufeysona, mocno zaciśniętych na brzegach jej jasnego swetra, tak, jakby bał się, że znów ją utraci. Jej zmęczone spojrzenie ląduje na jego twarzy, teraz tak niezwykle ludzkiej. Kosmyki ciemnych włosów lepią się mu do czoła, a jego oddech jest płytki, nieregularny. Znajdują się tuż u stóp budynku, z którego wypadła jeszcze przed kilkoma sekundami.

– Loki... co ty zrobiłeś? – pyta szeptem, próbując na dobre odzyskać władzę na własnym ciałem.

Trochę jak Internet Explorer, z opóźnionym zapłonem uświadamia sobie, że ten... ten idiota wyskoczył za nią, żeby ją ratować. Dlatego trzymał ją przed momentem w ramionach i dlatego ona sama nie czuje żadnych większych obrażeń. Bóg chaosu zamortyzował uderzenie tak, aby to on przyjął całą jego siłę, a ona pozostała bezpieczna. Z niedowierzaniem patrzy w jego szmaragdowe tęczówki, próbując zrozumieć powód, dla którego postanowił to zrobić, dla którego zaryzykował życiem, aby uratować jej własne, przecież nic nie warte w jego oczach.

A decyzja ta była po prostu impulsem. Rzucił wszystko, co go trzymało w tej cholernej wieży i wyskoczył za nią. Nie miał przecież żadnego wyjścia. Nie mógł pozwolić jej tak po prostu umrzeć, nie na jego oczach, nie w tej walce. Przez moment myślał, że mu się nie uda, że znowu zawiedzie, bo ciało Ady spadało tak szybko, że niełatwo było ją dogonić, a co dopiero złapać. Samemu spadając, mógł tylko patrzeć na to, jak kobieta powoli traci przytomność i przeklinać, że świat nie chce z nim współpracować. Całe szczęście, że parę sekund przed upadkiem udało mu się ją szczelnie zamknąć w swoich ramionach. Mocno przyciskał jej ciało do siebie, jakby bał się, że znów ją straci. A całą energię, wytworzoną w wyniku uderzenia o ziemię, przyjęła na siebie niewidoczna tarcza, utkana z jego zielonej magii zabranej jeszcze z Asgardu. Tym samym oboje przeżyli upadek, nawet jeśli nie takie były intencje niemiłosiernego losu.

mercy ∆ avengersOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz