141. "Strzelecki, weź się w garść"

632 36 41
                                    

*Piotrek*

Bez zastanowienia wybiegłem z karetki i ruszyłem w stronę, z której chwilę wcześniej odszedłem "na zawsze". Jak widać los bywa przewrotny.

Widok ojca leżącego bez ruchu spowodował u mnie lekki skok napięcia. Niezależnie od tego, co działo się między nami, łączy nas wiele lat i wiele wspomnień.

- Podaj adrenalinę! - zakomunikował Banach, kiedy tylko znalazłem się obok. - Migotanie, ładuj dwieście - polecił, tym razem nie mnie.

- Może przejmę? - zaproponowałem, kiedy strzał nie przyniósł efektów, a Wiktor nadal wykonywał masaż serca. Ten skinął głową, więc po chwili uciskałem klatkę piersiową mężczyzny, którego miałem już nigdy nie zobaczyć. Uniosłem głowę ku górze, starając się zająć swoje myśli czymś innym niż fakt, że mój ojciec właśnie umiera.

To po prostu... kolejny pacjent, któremu ratuję życie. Nic nadzwyczajnego.

- Piotr, odsuń się! - zawołał Wiktor, a ja zorientowałem się, że właśnie chcieli go strzelić. W ostatniej chwili zabrałem dłonie, a prąd wstrząsnął jego ciałem.

Wrócił.

Odetchnąłem, choć nie wiem, czy było to westchnienie ulgi czy raczej zmęczenia.

- Dobra robota - mruknął Wiktor, jakby nie do końca wiedząc, jak zachować się w tej sytuacji. - Jedźmy.

Jakieś pół godziny później byliśmy już w szpitalu. Wszystko oczywiście odbywało się w asyście policji, tak więc obecnie za ojcem wożonym na badania krok w krok podążał policjant. I całe szczęście, w moim podejściu do tego człowieka nic się nie zmieniło.

Wyszedłem z budynku i oparłem się o maskę karetki. Wyjąłem telefon, poszukując odskoczni, którą zawsze dawała mi moja ukochana. Wybrałem numer brunetki i oczekiwałem na połączenie.

- Hej, Piotruś - przywitała mnie radosnym głosem, na dźwięk którego automatycznie się uśmiechnąłem.

- Jak ci mija dzień? - zapytałem. Nie potrzebowałem nie wiadomo jakiej rozmowy. Chciałem po prostu ją usłyszeć, porozmawiać o banałach. Poczuć, że jest.

- Wersja dla ciebie czy prawdziwa? - spytała niepewnie.

- Martyna - jęknąłem. - Prawdziwa - odpowiedziałem w końcu, choć nie byłem pewien czy na pewno chcę ją usłyszeć.

- Kuba był strasznie marudny i chciał, żeby wciąż go nosić. Także padam.

Westchnąłem. Martyna nigdy nie potrafiła odmówić małemu.

- Ale błagam - dodała szybko - nic nie mów. Wiem, że nie powinnam. Porozmawiajmy o czymś innym.

- Okej, to... jak się ma moja mała królewna?

- Wyjątkowo pobudzona.

Kąciki moich ust powędrowały ku górze. Jeszcze tylko dwa tygodnie. Jestem ogromnie podekscytowany. Przy Kubie nie miałem za bardzo do tego okazji, ponieważ mały urodził się tak szybko, że nie miałem czasu, aby zacząć się stresować. No, a teraz zacząłem. Czasu mam aż nadto. Dwójka dzieci to masakryczne przedsięwzięcie. Nawet się nie łudzę, że będzie łatwo.

Zobaczyłem Wiktora, idącego w moim kierunku, więc powiedziałem do telefonu:

- Muszę kończyć. A ty się nie przemęczaj, jasne? Kocham cię.

- Ja ciebie też - usłyszałem w odpowiedzi. Tak jak zawsze.

Banach stanął obok, a ja westchnąłem. Wiedziałem, że chce zacząć jakoś ten temat.

- Piotr...

- Daj spokój, Wiktor. - Machnąłem ręką. - Nie ma o czym gadać.

Zacisnął usta i pokiwał głową.

- Jasne, jakby coś to...

- Tak, dzięki. - Telefon, który trzymałem w ręce zawibrował. - Sorry, Martyna dzwoni. Tak, skarbie? Już się stęskniłaś?

- Piotrek, kiedy będziesz?

- No, nie wiem, mam jeszcze dwie godziny dyżuru. A co? Tylko nie mów, że znowu nosisz Kubusia.

- Nie, ale to chyba przez to.

- Co: przez to?

- Strasznie mnie boli - powiedziała cicho.

Nerwowo nabrałem dużo powietrza w płuca, po czym szybko je wypuściłem. Musiałem trzeźwo myśleć.

- Cholera... Dobra, zaraz będę. Niczym się nie martw, okej? Spokojnie, Martynka. Wszystko będzie dobrze.

- Pośpiesz się, proszę.

- Zaraz będę. Zadzwoń po mamę. I trzymaj się, jasne?

Wpadłem do bazy, w której Wiktor robił sobie kawę.

- Chcesz też? - spytał, zanim zdążyłem się odezwać.

- Muszę zejść z dyżuru - powiedziałem, zabierając swoje rzeczy i szybko przebierając się w normalne ubrania.

- Chodzi o ojca?

- Co? Nie! Słyszałeś chyba, że nie zamierzam mieć z nim nic wspólnego. W tej kwestii nic nie uległo zmianie. Zresztą, nieważne. Muszę jechać do Martyny.

- Co z nią?

- Przedźwigała się i ma bóle. Mam nadzieję, że to nie początek porodu, ale... po prostu muszę do niej jechać, sam rozumiesz.

- Dobra, damy sobie jakoś radę. Leć.

- Dzięki! - krzyknąłem, będąc już przy drzwiach. I tyle mnie widział.

***

- Jestem! - krzyknąłem, wpadając do mieszkania, prosto w stronę kanapy, na której siedziała spięta Martyna. - I co?

- Zaczęło się - wycedziła przez zaciśnięte zęby, po czym krzyknęła z bólu.

- Ale... na pewno?

- Piotrek, do cholery! Nie, na niby! Zaraz po rozmowie z tobą odeszły mi wody... - dodała spokojniej.

Ciśnienie skoczyło mi chyba do dwustu. Nie było to dla mnie nowe doświadczenie - rodząca, co w tym dziwnego? Ale, cholera, czułem się jak totalny świeżak. Trzęsły mi się ręce, oddech przyspieszył diametralnie, a w głowie niemal pustka.

Weź się w garść, Strzelecki, weź się w garść.

__________________

Pam, pararam... Mamy to!

Ponownie zwracam się do was z prośbą lub też ofertą. Albo raczej... możliwością czynnego współudziału w tworzeniu naszej książki xD

Już za momencik nasza para będzie miała córeczkę. Prawdopodobnie. Jednak jeśli owszem, jakie chcecie dla niej imię? Tym razem nic nie narzucam, jestem otwarta na wasze propozycje. Piszcie, a imię wybrane najczęściej zostanie zwycięzcą! Jeśli będzie remis lub całkowita sprzeczność, wtedy imię wybiorę ja, oczywiście spośród waszych kandydatów.

Do dzieła! ❤️

Buziaki, K.

Martyna i Piotrek ~ Zaufaj, pokochaj, bądźOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz