Czyli: montażysta forsę wziął, a potem zaczął pić.
Zwiastun tego filmu widziałam ponad dwa lata temu i pamiętam, jak z podekscytowaniem oczekiwałam na premierę, która... nigdy nie nadeszła. To znaczy, film miał trafić na ekrany kin w 2017, gdzie po cichu szeptano wtedy o kolejnej oscarowej roli Cumberbacha, czy Shannona. Jednak tak się nie stało, produkcja co prawda doczekała się kilku pokazów na festiwalach, gdzie zebrała dość niskich lotów recenzję, jednak wydawało się, że najgorsze co spotkało tę produkcję to.... Harvey Weinstein.
W związku z aferą z tym niesłynnym producentem The Current War trafiło do limbo, gdzie czekało na to, aż inna wytwórnia sięgnie po ten film i rzuci go na ekrany. Przecież to samograj, nie dość, że z gwiazdorską obsadą, to jeszcze opowiadający o ikonie amerykańskiej nauki. Więc dlaczego przez prawie dwa lata, nikt nie chciał tego ruszyć? Skoro to murowany sukces?
Dlatego, że to piekielnie nieudany film. Mimo to, w końcu 101 Studios po tę produkcję się schyliło, kazało ją przemontować i rzuciło do kin, żeby odzyskać choć trochę włożonej w nią kasy.
Czy to było mądre posunięcie? Moim zdaniem wizerunkowo dużo lepiej na ratowaniu tego filmu wyszłaby jedna z platform streamingowych, a jakość samego filmu dobrze wpisałaby się w przeciętność flagowców Netflixa.
Ja mimo negatywnych opinii wszystkich wokół postanowiłam do kina się wybrać, w końcu dawno już nie miałam przyjemności oglądać pana Cumberbacha na dużym ekranie, a na dodatek jeszcze jednym z jego oponentów miał być piekielnie piękny pan Hoult. Więc chyba nie czeka mnie AŻ takie cierpienie.
I cierpieć nie cierpiałam, to nie jest tragicznie zły film... jest on po prostu nudny i nieudany.
Zacznijmy jednak od plakatów i zwiastunów, które obiecują nam właśnie pojedynek Edisona i Tesli, jednak jak dość szybko się okazuje, Tesli w ogóle mogłoby w tym filmie nie być. A wyścig technologiczny i intelektualny Edison będzie toczył z Georgem Westinghousem, w którego wciela się wspomniany Michael Shannon. Produkcja gdzieś na początku sugeruje nam starcie dwóch charakterów i dwóch geniuszy gdzieś niemal na poziomie Prestiżu od Nolana, ale nic z tego nie wychodzi. Mamy dwa zupełnie osobno toczące się wątki, które może i dotyczą tego samego problemu, ale napięcia (huehue) to w całym tym konflikcie nie stwierdzono.
Obaj bohaterowie stoją przed ważnymi i często moralnie wątpliwymi decyzjami, a my powinniśmy być nimi zainteresowani. Jednak no niestety nie za bardzo jesteśmy, bo film trudno się ogląda, choć o warstwie technicznej za chwilę. Produkcja ma problem z ilością wątków i tym, by znaleźć dla nich czas ekranowy, dlatego wspomniany Tesla ma w sumie jakieś cztery sceny, które nie wiele znaczą. Tak samo, jak śmierć żony Edisona de facto nie ma żadnego impaktu na dalszy rozwój historii, czy jego jako bohatera, ma jedynie podbudować dramatyzm i znalazła się w filmie tylko dlatego, że ktoś przeczytał o niej na Wikipedii.
CZYTASZ
totalnie nieobiektywnie
RandomNie mam życia - mam popkulturę. Więc piszę subiektywne recenzje filmów, seriali, sztuk teatralnych a czasem i długie lewackie ranty. Zapraszam serdecznie. 🎥 Praca została nagrodzona w konkursie literackim "Splątane Nici 2019" organizowanym przez @g...