Nie mam życia - mam popkulturę.
Więc piszę subiektywne recenzje filmów, seriali, sztuk teatralnych a czasem i długie lewackie ranty.
Zapraszam serdecznie.
🎥
Praca została nagrodzona w konkursie literackim "Splątane Nici 2019" organizowanym przez @g...
Czyli: kino superbohaterskie idzie w dobrą stronę.
Co by nie mówić, ten rok obfitował w produkcje, które czekałam, jak na Avengers i których po prostu absolutnie nie mogłam się doczekać i już nawet nie oglądałam kolejnych zwiastunów, by nie psuć sobie zabawy. Na części produkcji trochę się rozczarowałam, część była tak świetna, jak zakładałam, ale na razie jeden film wybił się w tym roku ponad wszelkie moje oczekiwania. I to właśnie o nim sobie dziś pomówimy.
Jak zawsze na początku zaznaczę mój stosunek do całej marki Fast & Furious, bo cóż... jakby to powiedzieć... nie ma go? W sensie widziałam tysiąc lat temu Tokyo Drift i jakoś kompletnie mnie to nie chwyciło. Jasne, wielu ludzi, których szanuję w internecie i poza nim zachęcało mnie do nadrobienia całej franczyzy, ale ja się opierałam. Aż dwa lata temu nie miałam na co iść do kina, więc poszłam zupełnie od czapy na The Fate of the Furious i... ubawiłam się jak mała świnka. Co prawda kompletnie nie kumałam, kim są Ci ludzie, ale hej! To nie jest nowy Almodóvar, jakoś to ogarnęłam. Mimo to, do tej pory nie nadrobiłam ani jednego filmu więcej, cały czas mówiąc sobie, że kiedyś to zrobię.
Za to mieszkam z człowiekiem, który niezwykłą miłością darzy filmy z Jasonem Stathamem, więc w swoim życiu obejrzałam kątem oka wszystkie akcyjniaki pokroju Mechaników, Protektorów, Transporterów i innych takich. Więc wiedziałam, na co się piszę.
A później wjechał zwiastun i radośnie zakrzyknęłam, że poproszę to już!
Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.
Kocham wszelkiego rodzaju buddy movies, jak tylko twórcy umieją dobrze skontrastować swoich bohaterów, a że chemia między Stathamem a Johnsonem jest obłędna, widziałam już w ostatnich Fast & Furious. Pamiętam, że siedziałam wtedy w kinie i miałam takie: ej, a może dajcie mi spin-off? I go dostałam.
To nie jest jeden z tych filmów, w których będę się rozwodzić nad fabułą, bo nie ukrywajmy, nie jest tu ona aż taka znowu ważna. Co nie oznacza, że jest słaba, jest po prostu rozkosznie wręcz pretekstowa. Wiadomo, zagłada świata, kobieta w opałach, kilkanaście punktów na mapie, trochę pościgów i jeden typowy złol, pracujący na rzecz złej organizacji.
Tylko jeśli złoczyńcę gra Idris Elba, to od razu wiemy, że charyzmy mu nie zabraknie. Już w pierwszej scenie wiemy z czym będziemy mieć do czynienia i jeśli byłby to film Marvela to można by się przyczepić, że jest on troszkę od linijki. Nie ma on za wiele napisane w scenariuszu, ale Elba bawi się świetnie swoim bohaterem i kurde, to widać i to gra i buczy. Jak wszystko w tym filmie.
Więc może jak jesteśmy przy samym początku filmu, pomówmy o Hattie Shaw. Kurde, jak ja chcę, by Vanessa Kirby miała przed sobą wielką, długą i obfitą w takie filmy karierę. Nie dość, że dziewczyna pokazała, jak fenomenalną jest aktorką w netflixowym The Crown i na scenie West Endu, to teraz pokazuje jeszcze więcej. Już w ostatnim Mission: Impossible, kradła każdą scenę i było przede wszystkim widać, jak dobrze pasuje do takiego kina. Co zrobić, kocham kobiety kopiące tyłki, które nie potrzebują faceta i ratunku, a Hattie jest po prostu super. W końcu to bohaterka pochodząca z takiej rodziny (w ogóle nie wiem, skąd oni mają te geny, ale każdy jest tam piękny), że jak się ma za brata Stathama, to nie można być łanią. Hattie nie wpada w klisze, a jej potencjalny flirt z Hobbsem jest raczej żartem (choć shippuję). Jednak z tego, co wiem, to w tej franczyzie kobiecie bohaterki zawsze były budowane umiejętnie, wiec hej! Ja z chęcią przytulę film z samymi babkami w szybkich autach.