Dziedzictwo Merlina Rozdział 52

151 12 0
                                    

Dziedzictwo Merlina
Rozdział 52
Wieża astronomiczna była najwyższa w Hogwarcie i stała praktycznie bezpośrednio nad frontowymi drzwiami zamku. Dzięki wysokości z wieży był doskonały wygląd na rozgwieżdżone niebo. Teraz też był piękny, ale o tej porze dnia swój solowy występ ma tylko ta jedna gwiazda - Słońce. Był zwyczajny, szkolny dzień i kompletnie nikt nie miał powodów by tu przebywać. Nikt, poza pewnym drobnym chłopcem kryjącym w sobie spore ilości żalu, złości i zażenowania, który stał na parapecie otwartego okna pod kameleonem. No, z tym ukryciem to tak nie do końca, bo butelka Ognistej jaką trzymał w ręku upijając z niej małe łyczki i dym papierosowy wydobywający się z niewidzialnych ust demaskował go skutecznie.
Jack Swinss wszedł na wieżę i zamarł zdając sobie, gdzie dokładnie stoi jego podopieczny. Wyciągnął różdżkę z zamiarem ściągnięcia zaklęciem najwyraźniej pijanego już chłopca, ale jego zaklęcie zostaje przez niego zatrzymane. William zachwiał się na parapecie jednocześnie zaskoczony zaklęciem Jacka i nagle osłabiony długim utrzymaniem Kameleona, który  opadł przez jego dekoncentrację. Takie traktowanie zezłościło go jeszcze bardziej.
- William, złaź stamtąd! – rozkazuje Jack, a William spojrzał jedynie na niego z kpiną zaciągając do płuc dym.
- Wystraszyłeś się, Jack? – pyta cicho z nieukrywaną drwiną wydychając dym z ust – Płacą Ci od każdego z nas osobno, czy kwota jest bonusowana? Uratowanie od śmierci Williama wypłata razy dwa. Uratowanie całej trójki wypłata razy trzy. A może więcej? Oni są lepiej wyszkoleni w te gierki arystokratów... Zdecydowanie by się obrazili za niedocenienie ich drogocennych perfekcyjnych tyłków! - uznał kiwając głową - Jak skoczę i tym razem skręcę sobie na dobre kark minus bon świąteczny? Dostałeś jakąś premie za pracę w święta? - zapytał szczerze zaciekawiony - Powinieneś....
- William, porozmawiajmy w bardziej bezpiecznym miejscu... – zaproponował robiąc mały krok.
- Ale ja nie chcę z tobą rozmawiać, Jack. – mruknął wyrzucając peta za okno - Szczerze mówiąc to mam dość słuchania Was. Zresztą, to przecież i tak nic nie da... Mój ograniczony Quidditchem móżdżek nie umie pojąć tych wszystkich trudnych słów jakie używacie. Więc... było miło, ale ja spadam, Jack. Nara! – zaśmiał się cicho robiąc szybki krok do tyłu.
Jack wrzasnął z przerażenia podbiegając do okna. W ostatniej chwili zdołał zauważyć, że spadający w dół Will pstryknął palcami i zniknął.
Wylądował w pustym laboratorium ojca, gdzie uznał za złośliwość Merlina to, że nauczył się tego dopiero teraz. O ile życie było by łatwiejsze jakby tamtej nocy nie roztrzaskał sobie rdzenia magicznego..? Albo jakby chociaż operował większą ilością zaklęć niż tamtej nocy... Rozejrzał się po pomieszczeniu opadając na fotel przy biurku.
- Szlaban, Panie Potter, za fakt, że nawet zabić się nie umiesz... - mruknął pod nosem nie wiedząc co dokładnie czuje.
Cokolwiek to było, nie było miłe. Ściskało go od środka i walczył ze schowaną w głębi rozpaczą, która próbowała uwolnić się poprzez cisnące się w jego oczach łzy. Spojrzał na butelkę z Ognistą, którą zwinął Tomasowi i upił z niej kilka dobrych łyków pragnąc jedynie przełknąć gorycz, którą czuł aż na języku. W głowie mu już lekko szumiało, choć nie miał zamiaru doprowadzić się do stanu w jakim był po libacji w Rose Hause. Odstawił butelkę patrząc na nią niczym w kryształową kulę.
- Jestem kretynem... - stwierdził ponuro nie bardzo wiedząc, gdzie ma się podziać.
Założyłby się o całą skrytkę Potterów, że zamek huczy już od plotek po jego wspaniałym przedstawieniu, jakie urządził w Wielkiej Sali. Nie zamierzał robić afery na całą szkołę.  Naprawdę, tak po prostu wyszło.
Nie miał ochoty teraz rozmawiać z chłopakami, bo jego reakcja.. no co tu dużo mówić… zawstydzała go. I kategorycznie nie chciał widzieć Severusa. Z resztą, Jacka też wołał teraz unikać, bo cholera wie co mu do głowy wpadnie po tym numerze na wieży.
Jego wzrok padł na obraz za którym ojciec miał sejf z eliksirami. Teoretycznie ukryty... a w praktyce Severus tyle razy go otwierał przy nim, że Will był w stanie go otworzyć w nocy o północy z zamkniętymi oczami. Podniósł się leniwie odsuwając obraz prostym zaklęciem. Przez chwilę musiał się natrudzić, aby zdjąć uroki zabezpieczające, by na końcu wybrać ciąg liczb, który, o ironio, był datą, kiedy Harry Potter umarł. Ciekawe, czy Severus ustawiając tą datę miał taki sam jak on żal do świata, że William wtedy przeżył…
W końcu drzwi do sejfu stanęły przed nim otworem i mógł się przyjrzeć zawartości. Uzupełniający krew sztuk dwadzieścia cztery, obezwładniający tak samo, usypiający dwanaście fiolek, uspokajający osiemnaście, w dalszej części wepchnięty w koniec szafy stała nieduża partia eliksiru postcruciatusowego. William wyjął jedną fiolkę obserwując zielonkawą miksturę z zainteresowaniem. Pozostałość po czasach, gdy Severus był szpiegiem. Zaczął rozmyślać, jak Snape radzi sobie z faktem zdrady Lorda Voldemorta, przecież Czarny Pan miał możliwość karania swoich sług za pomocą Mrocznego Znaku. William miał jednak więcej niż pewność, że największym utrapieniem i niedogodnością w życiu Severusa Snape’a był jego własny syn. Może jego zdolności w uprzykrzaniu życia Mistrza Eliksirów przekraczały zdolności Mrocznego Pana? W sumie, nawet go by to nie zdziwiło.
Uniósł fiolkę jeszcze raz mieszając delikatnie jej zawartość, a później ją odkorkował ciekaw zapachu. A zapach był przyjemny, owocowy, lekko słodki. To sprawiło, że postanowił zrobić coś, co mógł wymyślić jedynie napędzany odwagą Ognistej. Spróbował.
- O Ty przebrzydły Nietoperzu... – mruknął z uznaniem, gdy w jego ustach rozniósł się przyjemny poziomkowy smak - Nas faszerujesz gównem twierdząc, że eliksiry mają leczyć, nie smakować, a sobie takie przysmaki serwujesz... – mamrotał pod nosem przykładając jeszcze raz fiolkę do ust.
Tym razem zaczerpnął zdecydowanie odważniejszy łyk uznając, że od takiej ilości na pewno nic mu się nie stanie. A po chwili wydarzyło się coś niezwykłego – przyjemne otępienie. Mięśnie przestały być napięte, a myśli z jednej strony były jaśniejsze, a z drugiej bardziej wyciszone. To był stan w jakiś sposób mu znany, lecz w pierwszej chwili nie umiał go z niczym skojarzyć. Pobieżnie wertując wstecz wspomnienia odkrył dość szybko, że dokładnie tak czuł się w trakcie rytuału Voldemorta. Spokojnie, cicho, bez strachu, czy bólu. Jego myśli były lotne jak letni wiatr i nic złego nie miało szansy zatrzymać się w umyśle chłopca na dłużej. Podniósł się nie pamiętając momentu kiedy usiadł na podłodze i wygrzebał z końca sejfu kolejną fiolkę nie wiedząc nawet kiedy ta pierwsza zrobiła się pusta. Pewnie wylał ją w tym błogim stanie. Odkorkował fiolkę upijając kilka łyków, tylko tyle by utrzymać ten stan. Po namyśle wyjął jeszcze jedną chłonąc całym sobą te przyjemne poczucie oderwania od brutalnej rzeczywistości. Odstawiając dwie z nich w głąb sejfu dziwił się dlaczego obie są puste. Czując przyjemne oszołomienie zamknął sejf uznając, że więcej absolutnie nie potrzebuje. Poprawił obraz, a swoje lekkie niczym chmurka nogi kieruje w stronę fotelu. Opadł na skórzany mebel zagłębiając się w nich i  żałując, że nie ma tu koca do okrycia.
Było mu chłodno, ale nie miał siły nawet przywoływać koca. W zamian sięgnął po butelkę z Ognistą i wypił pozostałą trzecią część za jednym razem by się nią rozgrzać. Zamknął oczy zagłębiając się w to narastające uczucie jakby unoszenia się na wodzie. Nie było mu już zimno. Nie wiedział ile czasu tak siedzi, ale nie miało to znaczenia. Jego ciało przyjemnie mrowiło, myśli swobodnie przepływały w umyśle nie potrafiąc żadnej zatrzymać na dłużej, a na ustach pojawił się błogi uśmiech, który z czasem zamienił się w ciche napady chichotu.
Nagle drzwi zamaszyście się otworzyły się odbijając się od ścian z hukiem, a on zaczął chichotać głośniej. Tak, jak tylko William potrafi, z tą różnicą, że tym razem jego śmiech jest całkowicie swobodny, niczym małego dziecka. Severus zamarł momentalnie w drzwiach patrząc na niego w przerażeniu, a Jack dosłownie wpadł na niego. Z ust Wiliama wydobywa się kolejny śmiech.
- Zabije Cię, Jack... Jego nie wolno trącać... - mruczy rozbawiony, choć dla nich brzmi jak bełkot.
- Sprawdź czego brakuje! – wrzeszczy Jack dopadając do Williama, wyrywając z jego dłoni fiolkę, a jego różdżka była gotowa do działania.
A Severus mógł tylko stać. Nie miał władzy nad własnym ciałem, ani myślami. Po prostu stał, nie dowierzając temu co widzi. Jego wzrok przebiegał powoli od chłopaka, przez porozbijane liczne fiolki i pustą butelkę po Ognistej, po zawieszony krzywo obraz. Bo Willi wcale nie uprzątnął śladów po sobie, jak mu się wydawało.
- Umieranie jest spoko... – rozbrzmiał jego rozmarzony głos.
Zadziwiająco wyraźnie, radośnie i swobodnie. Prawie tak jakby informował ich o swoim największym, najwspanialszym odkryciu. Czuł jakby odpływał coraz dalej i pragnął pogłębić bardziej to uczucie. I gdy wydawało mu się, że już je ma w zasięgu ręki, zaklęcie Jacka zmusiło jego ciało do opróżnienia żołądka z cudownej substancji i a on sam zaczął przypominać sobie dlaczego umieranie jest łatwiejsze od życia.

~oOo~

- Gdzie byliście, Tim?
Głos Twojego ojca jest cichy i jak zawsze spokojny. Ksawery nigdy nie rozmawiał, ani nie rozmawia z Tobą jak Tomas z Chrisem zaznaczając swoją pozycję „ojca”. Nie, Twój życiodawca od kiedy pamiętasz zawsze rozmawiał z Tobą jak równy z równym, jak mężczyzna z mężczyzną. I przez całe swoje życie wierzyłeś, że tak właśnie Cię traktują. Jak mężczyznę.
Zawsze mówili Ci więcej. Zawsze też wymagali więcej. Ale to łechtało przyjemnie Twoje ego. Szczerze uważałeś, że w przeciwieństwie do Chrisa, Ciebie traktują jak dorosłego, odpowiedzialnego i rozsądnego.
Czyn dziadka i jego matactwa przy Twoich zaręczynach dały Ci jasny dowód, że to wszystko gówno prawda. Wykorzystywali Cię by kontrolować Christophera, który zawsze na wszystko patrzył na swój sposób mając kompletnie w nosie to co mówią rodzice, czy na to co wypada, a co nie. A później wykorzystywali Cię także do kontrolowania Williama. Zawsze uważałeś, że jesteś z nich najmądrzejszy, że bez ciebie zginą. I nagle uświadomiłeś sobie, że to prawdopodobnie Ty zginąłbyś bez nich.
- Synu, zapytałem Cię o coś. To proste pytanie, na które powinieneś odpowiedzieć! Skoro byliście w szkole, skoro nie opuściliście osłon to musimy zastanowić się jak zabezpieczyć tą lukę w zabezpieczeniach. Czarny Pan lub nawet Dumbledore mogą to wykorzystać przeciwko Wam! – tłumaczy Ksawery.
Unosisz na niego obojętny wzrok. Tej jednej tajemnicy nie zamierzasz zdradzać. Jest Wasza, i tylko Wasza...
- Tim?!
- Słucham?
- Zadałem Ci pytanie, do cholery!
- Ale ja nie zamierzam udzielać odpowiedzi na nie.
Ksawery zaciska usta miażdżąc Cię spojrzeniem. Dłużej nie zamierzasz być posłuszny...

~oOo~

- To musi zostać między nami, Jack. - mówi Severus cicho lecz stanowczo.
Zanieśli bełkoczącego na granicy przytomności Williama do jego pokoju w komnatach Severusa. Chłopak majaczył jakieś brednie, których Severus starał się w ogóle nie słuchać. Jednak ogólny sens obaj wyłapywali bez problemu - Wiliam doszedł do granicy wytrzymałości.
- Profesorze...
- Nikt nie może się dowiedzieć, Jack! Nikt to znaczy nikt! Ani Perevelly, ani Melyflua, ani mój ojciec. Ochrona wciąż go nie zlokalizowała. Nic nie wypłynie. Upił się i tyle, jasne? Nie pomożemy mu ściągając na niego uwagę wszystkich. Wiemy my, to najważniejsze… Nikogo więcej on nie potrzebuje.
- Profesorze...
- Nikt, Jack...

~oOo~

Drobne ciało zadrżało od odczuwalnego chłodu. Okrył się kołdrą po same uszy przesuwając się w róg między ścianą, a zagłówkiem i obserwując milczącego ojca. Mrugnął kilka razy, kolejne kilka razy poprawił nerwowo kołdrę, podkulił kolana pod samą brodę i kolejny raz poprawił kołdrę. Jakby ona była w stanie go ochronić.
- Nie chciałem się zabić! – wrzeszczy całkowicie niepotrzebnie, jednak nie wytrzymując tej głuchej ciszy.
Czarne oczy śledziły go uważnie, jednak ich właściciel nie komentował wykrzyczanego zdania w żaden sposób. Po prostu milczał. I to było najgorsze co mógł zdaniem Williama robić. Chciał awantury, wyrzutów, pouczania i uświadamiania jak kretyńsko nieodpowiedzialnie się zachował. Jakim jest imbecylem, matołem, baranem, niemyślącą i niewdzięczną kreaturą. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Było tylko to spojrzenie, które nie mówiło mu absolutnie niczego. Oparł bezsilnie czoło na kolanach. Siedział w tej pozycji tak długo, aż w końcu zasnął.
Po bliżej nieokreślonym czasie przebudził się tylko dlatego, że kołdra zsunęła się z jego ramion, a chłód jaki panował w lochu był mocno nieprzyjemny dla zbyt chudego i wyniszczonego ciała. Poprawił kołdrę uświadamiając sobie, że musiał zmienić pozycję na leżącą w trakcie drzemki. Jego wzrok mimowolnie padł na fotel i skrzyżował się z czarnym spojrzeniem. Severus wyglądał tak jakby wcale się nie ruszał. Nie wykorzystywał czasu bezczynności na sprawdzenie esejów jak miał to w zwyczaju. Nie czytał żadnej księgi. Po prostu siedział i patrzył na niego. A William kompletnie nie wiedział co ma zrobić, by coś w postawie ojca się zmieniło. Bo jego milczenie, a zarazem stuprocentowa uwaga była katuszą. Zamknął oczy w nadziei, że sen nadejdzie… ale nic z tego. Nie był w stanie wyciszyć huku myśli, własnego przerażenie, żalu i wszystkiego co zbierało się miesiącami.
- Odezwij się! – krzyknął ponownie podnosząc się do siadu – Po cholerę tu siedzisz?! Powiedz co masz powiedzieć i zostaw mnie w spokoju!
Nic. Jakby nie słyszał i nie widział, tylko patrzył. W akcie desperacji i próby sprowokowania ojca do działania jedna z poduszek przeleciała przez pokój i uderzyła go w twarz. Na chwilę zamarł, przerażony tym jak zareaguje. Ale nawet to nie sprawiło, żeby się ruszył. Więc wziął drugą i rzucił nią. A następnie, kolejną i następną wrzeszcząc niestworzone rzeczy. Obrzydliwe, obraźliwe, wulgarne... I nic. Kolejna poduszka leci przez pokój, ale przelatuje nad głową czarnookiego. Zirytowany, że tym razem nie trafiłeś bierzesz ostatnią, jaka została na łóżku wrzeszcząc, aby wyszedł w odrobinie mocniejszym tonie. I nic kompletnie. Zero reakcji.
- Odpowiedź mi… – prosi o wiele ciszej opadając na podłogę kompletnie nie mając świadomości, kiedy podniósł się z łózka – Odezwij się...
Ale nic. Zero reakcji. Przez chwilę tkwisz w tej pozycji, nim postanawiasz, że skoro on nie zamierza w żaden sposób się ruszyć, to Ty wyjdziesz z pokoju.
Szarpnął za drzwi, które są zamknięte. Szarpał się z nimi kilkukrotnie zanim zrezygnowany odpuścił. Po czym przypomniał sobie, że jest czarodziejem. Gdy kilkukrotnie zaklęcia zawodzą, spróbował teleportacji, ale nawet ona nie zadziałała. Jest uwięziony. Już nie tylko we własnych myślach, ale także w tym pokoju. Z nim i tym spojrzeniem.
Zaczął poważnie odczuwać brak okien, a świadomość, że lochy są pod ziemią nie pomaga. Oddech więźnie w płucach. Nie był w stanie ani go wypuścić, ani zaczerpnąć nowej porcji. Odsunął się od drzwi rozglądając się gorączkowo. I to spowodowało, że Severus w końcu unosi się. Podszedł do wyraźnie spanikowanego syna i usadził na fotelu. Ciche zaklęcie pomaga w zaczerpnięciu powietrza. Musi je powtórzyć kilkukrotnie nim w końcu roztacza wokół nich delikatną mglistą łunę, którą Will rozpoznał z początkowego okresu przebywania w zamku Sir Codogana. Otuliła jego ciało i pozwoliła, a może nawet zmusiła do zaczerpywania spokojniejszego oddechu. Will lubił to uczucie bezpieczeństwa jakie dawała. Opadł całkowicie osłabiony w fotelu pragnąc jedynie zasnąć. Każdy nerw ciała krzyczał, że to byłoby idealnym rozwiązaniem. Jednak nie był w stanie wyłączyć myślenia, ani odciąć się od odczuwalnej złości i przerażenia. To nie mijało. Było w każdej komórce ciała.
Spojrzał bezmyślnie przed siebie. Nie na ojca, a raczej na delikatnie rozmazany obraz pokoju. A on kuca przy nim w zamyśleniu. Nie ruszając się, ani nie dotykając, tylko po prostu będąc tuż obok. Czas jest czymś całkowicie bez znaczenia. Mogą mijać minuty, a może godziny. Will nie był w stanie się ruszyć, krzyczeć, płakać - nic. Jakby był pusty w środku. Już tak całkowicie wyczerpany wszystkim. Severus nagle unosi się przekraczając granice osłon i to go wyrywa się z odrętwienia. Boi się, że został pozostawiony samemu sobie. Chciał go przez chwilę nawet zawołać, ale nie zrobił tego. W zamian ponownie pozwolił sobie popadać w odrętwienie.
Ojciec wraca po niebotyczne długim w mniemaniu Willa czasie. Jakby nie było go całe wieki. Wyciągnął w kierunku siedzącego chłopca rękę, ale on jej nie przyjął, choć zwrócił na nią uwagę. Wzdychając zwyczajnie podnosi dzieciaka.
Will czuł, że powinien się sprzeciwić, stawić opór takiemu zachowaniu, ale nie był w stanie. Wrażenie powraca, gdy zaklęciem pozbywa się przepoconych ciuchów, a w zamian ubiera mu czystą białą koszulkę. Dopiero przy spodniach był wstanie je odebrać i chwiejąc się na nogach naciągnąć je na tyłek. On jedynie stoi obok obserwując czy ta czynność go nie przewyższa. W końcu opada na materac, a ojciec delikatnie układa go na poduszkach. Dopiero gdy otoczył go świeży zapach krochmalu zauważył, że skrzaty zmieniły pościel. Severus przywołuje sobie fotel, ale zanim usiadł roztoczył wokół nową osłonę i uczucie bezpieczeństwa wydaje się powracać. Zamknął oczy, mimo świadomości, że nie da rady zasnąć.
Nagle usłyszał głęboki głos ojca.
- „Hen, daleko od brzegów, aż na środku morza, gdzie nic nie widać prócz błękitu nad falami, gdzie woda jest przezroczysta jak kryształ najczystszy i ciemnoszafirowa jak bławatek, jest głębia niezmierzona, otchłań tak głęboka, iż żaden okręt przystanąć tutaj nie może, bo kotwica nie dosięgnie dna...”
Will zacisnął mocno usta słysząc czytaną baśń. Przyznał, że to miłe z jego strony. Tylko z jakiegoś powodu, nie wiedział tylko jakiego, poczuł na nowo złość. Odwrócił się do ojca plecami nakrywając kołdrą głowę.
- Przestań! – głos chłopca wydaje mu się obcy, a Severus zamiera w czytanej baśni.
- Will... - odzywa się w końcu.
- Już dawno temu wyrosłem z bajek. Nie moja wina, że Ciebie ominął ten etap... Proszę, przestań już udawać, że mam pięć lat… ok? – już nie krzyczał, po prostu mówił cicho z obojętnością w głosie.
Severus milknie. Po chwili wstaje i wychodzi. Dostał to co chciał. Więc dlaczego tak bardzo to boli? Dlaczego tak bardzo chciałby słyszeć jego głos?

~oOo~

- Will ? Wiem, że nie śpisz... Więc odwróć się w moją stronę. – słyszy spokojny głos.
Przez chwilę miał ochotę go zignorować, ale szybko porzucił ten zamiar. W zamian podniósł się patrząc na uzdrowiciela wściekły z niejasnego dla siebie powodu.
Jack Swinss był młody najwyżej dziesięć lat starszy. A może więcej, ciężko było to stwierdzić od kiedy chłopak dowiedział się jak bardzo moce magiczne wpływają na wygląd czarodzieja. W końcu sam, pomimo faktu, że przez ostatnie miesiące podrósł troszkę ponad dwa cale, wyglądał na znacznie młodszego. I nagle fakt wzrostu wydał mu się bardzo ważną kwestią, konieczną do wyjaśnienia.
- Ja jeszcze urosnę? - zapytał, na co Jack otworzył usta w jawnym zaskoczeniu.
- Słucham? – pyta cicho.
- To proste pytanie, Jack. Jedne z Pierścieni Fryderyka znikły. Operuję większą ilością zaklęć, praktycznie wszystko przychodzi mi z łatwością. Drugi próg zwalczył Pierścienie. A jak sam mówiłeś, ograniczanie potencjału magicznego spowodował, że moje ciało miało większe szanse na prawidłowy rozwój. Dlatego zadaje proste pytanie. Czy jest szansa, że urosnę, czy już zawsze będę kurduplem.
Jack zmrużył oczy, po czym opada na fotel.
- Jeśli to dalej będzie wyglądało tak jak wygląda to nie. Wasze… Twoje ciało nie ma praktycznie szans na regenerację. Do tej pory było całkiem nieźle, pomimo rytuału Voldemorta, ataku i utraty krwi Twoje ciało jakoś sobie radziło. Fakt, potrzebowałeś i wciąż potrzebujesz odpoczynku, więcej snu, więcej wartościowych i kalorycznych posiłków, ale wczorajsze… - Jack zawahał się próbując dobrać najlepsze słowo - zdarzenie może to wszystko zniweczyć. – prychasz.
- Nic się przecież nie stało. – stwierdził nastolatek – Więc nie próbuj mi wmawiać niestworzonych rzeczy. Nie chciałem się zabić. Byłem tylko ciekaw...
- Nic się nie stało?! – Jack unosi mimowolnie głos – William! Co niby takiego ciekawego jest w piciu eliksirów bez potrzeby? I to jeszcze pod wpływem alkoholu… Tego się nie łączy! Nawet pierwszoroczni wiedzą, że to połączenie otwiera drogę w jedną stronę! Eliksir postcruciatusowy ma szybkie wchłanianie, Will! Nie chciałeś się zabić? Ale tak by się to skończyło. Tak, albo zamieniłbyś się w warzywo! Dzieciaku, to tylko cud sprawił, że udało mi się tak szybko oczyścić twój organizm! CUD! Rozumiesz?
William utkwił wzrok w swoich dłoni bawiąc się nerwowo sygnetem.
- William... - zaczął dużo spokojniej Jack - Dużo się dzieje. Seniorzy, a także ojcowie nakładają na Was duża presję… Zbyt dużą,  zwłaszcza na Ciebie. Mówiąc mało kulturalnie, mniej to trochę w dupie... Ok? Pozwól sobie na chwilę radości, na wyrywki... Po prostu korzystaj z każdego dnia tak jak na szesnastoletniego chłopaka przystało. Mając kompletnie wywalone na to czego Tobiasz od Ciebie chce i, że Severus strzeli Ci dwugodzinny wykład. Nie zamykaj się myślami tylko na ich oczekiwania względem Ciebie, bo ich nigdy nie spełnisz w takim stopniu w jakim oni by chcieli. To Wasze życie, Wasza moc, Wasze Dziedzictwo i Wasza młodość. Nie ważne jak bardzo będziesz się starać, oni i tak znajdą w Was coś co ich rozczaruje, przez co będą wściekli... Znaczy… Willi... Ja chcę tylko powiedzieć, że nie znam klucza do sukcesu, ale kluczem do porażki jest próbowanie zadowolenia wszystkich wokół. Wyluzujcie trochę. Moja jedyna prośba to byście przy okazji dobrej zabawy nie byli umierający… Gobliny już zbyt podejrzliwie patrzą na wpływające złoto do mojej skrytki.
William uniósł brew zażenowany tą przemową, a Jack wyprostował się.
- A teraz czas na prawdziwą pogadankę, jak przystało na Uzdrowiciela. Młody człowieku, jeśli jeszcze raz skoczysz z wieży, wypijesz bez mojej zgody jakikolwiek eliksir lub zrobić coś równie głupiego i nieodpowiedzialnego to przysięgam, że trafisz do pięknej sali z zaczarowanym widokiem na tropikalne lasy na obowiązkowej terapii w świętym Mungo, czy to jasne? Dodatkowo każdego dnia zapisujesz w notatniku, który Ci przyniosłem wszystko co zaprząta ten Twój łepek. A od najbliżej soboty stawiasz się z Septimusem i Christopherem u mnie na obowiązkowe zajęcia z metod radzenia sobie ze stresem, medytacji i oczyszczania umysłu. Bo to leży i kwiczy. To właśnie to utrudnia Wam Wymianę Mocy. Zresztą, wszystko utrudnia...
- Ciebie do reszty pogięło Jack? - zapytał z niedowierzaniem.
- To nie ja opróżniłem sejf ojca w poszukiwaniu spokoju, Will. Trochę Ci się język rozwinął, dzieciaku... Zaufaj mi. Nauczę Cię osiągać ten błogi stan bez eliksirów. – wyjaśnił - A teraz skany, prysznic i spadasz na zajęcia zanim ktokolwiek zacznie się zastanawiać dlaczego jesteś nieobecny. Mimo wszystko... Twój ojciec uznał, że nikt nie może się dowiedzieć o tym... zdarzeniu. Chłopaki nie są głupi, zaczną się martwić, a przedstawienie dalej trwa Will. Ale...  Poluzujcie trochę krawaty Panowie… Zanim ze świrujecie, a ja razem z Wami.

~oOo~

William był zmęczony po całym dniu i zdezorientowany ogólną sytuacją. I też trochę zażenowany swoich wybuchem na oczach całej szkoły. Winny słowami, które wówczas wypowiedział, całkowicie pokonany tym co się wydarzyło później i przerażony tym co przez to zrobi z nim Jack. Czarny notes ciążył mu torbie jak głaz. Te wszystkie emocje kotłowały się w nim nie znajdując dla nich ujścia. Mając cały dzień na rozmyślania, bo to wcale nie tak, że program dla szóstorocznych był dla niego wyzwaniem wymagającym uwagi podczas lekcji, doszedł do konkluzji, że w sumie sam nie wiedział, czy faktycznie chciał, czy nie chciał się zabić poprzedniego dnia. Wspomnienia o tym co się działo po jego wyjściu z Wielkiej Sali nie dość, że były wyrywkowe, to jeszcze były osłonięte większą lub mniejszą mgłą. Pamięta, że pił coś o przyjemnym owocowym smaku, ale nic poza tym. Później już film mu się urwał. Pamiętał jednak wciąż co czuł, a czuł się niewiele gorzej niż teraz. Z tą różnicą, że był trzeźwy.
Przed nim była jeszcze tylko jedna lekcja dzisiaj i była to, niczym wisienka na torcie, Obrona z Daysonem.  William po raz pierwszy przeklinał rozporządzenie Ministra Magii Amosa Diggory’ego, skutkującego obowiązkowymi dwiema godzinami obrony każdego dnia dla roczników OWUTEMowych. Doskonale wiedział, że za tym rozporządzeniem stał głównie Ksawery Melyflua - szef Daysona, ojciec jego przyjaciela i szef Biura Aurorów, który po cichu liczył, że zwiększona ilość zajęć spowoduje większe zainteresowanie przywdziania w przyszłości szat aurorskich wśród przyszłych absolwentów szkoły. William szczerze wątpił by to zadziałało. Mateo Dayson był... w jego mniemaniu był upierdliwy, ale w opinii innych uczniów uchodził za cholernie wymagającego. Niektórzy uczniowie potrafią podczas posiłków prowadzić dysputy który nauczyciel jest bardziej wymagający – Dayson, Perevelly czy dotychczasowy lider tego rankingu Severus Snape, który zawzięcie bronił swojego miejsca na podium. Tych trzech gości sprawiało, że rok szkolny 1996/1997 był prawdziwą katorga dla uczniów.
Dayson zwinął przeczytane pergaminy z ich karnymi referatami, by spojrzeć na nich z lekkim zmęczeniem.
- Po dwudniowym opóźnieniu spodziewałem się czegoś lepszego. Panie Meluflua, czeka Pana świetlana kariera jako prawnik. Prawie dostałem migreny od tych wszystkich paragrafów. – Septimus uśmiechnął się szeroko pusząc się jak paw.
- Taki jest plan, Profesorze...- zapewnił.
Dayson uniósł brew z powątpiewaniem, ale nie skomentował.
- A Pan, Panie Prince... Pana spojrzenie na poruszone zagadnienie jest... innowacyjne. Myślę, że klasa na tym skorzysta, gdy przedstawi nam Pan swój referat. Będzie bardzo pomocny.
William z trudem zdusił w sobie chęć strzelenia Septimusa w czubek głowy i uduszenie Christophera za mimowolny, szybko zamaskowany kaszlem śmiech. Bo to właśnie Septimus wziął na swoje ramiona obowiązek napisania ich referatów. Oczywiście w dalszym ciągu nie zamierzał wyjaśnić Williamowi jaka jest historia uroku „Tuum erit meum”, a do tego był szczerze rozbawiony, jego brakiem wiedzy o dziejach zaklęcia i szczerym zdziwieniem na fakt, że zarówno Dayson, jak i Severus byli tak bardzo oburzeni przytoczonym przykładem. Na szczęście miał tyle przyzwoitości, by podsunąć Williamowi pergamin z urokami jakie omawiał w jego referacie, dzięki czemu Will miał nikłe pojęcie co tam jest. Jednak wciąż nie miał zielonego pojęcia jak sformułowany jest referat, co dodatkowo podsycało rozbawienie Septimusa z całej sytuacji, który dusił w sobie parsknięcie śmiechem. William zgromił go jedynie wściekłym spojrzeniem. On osobiście nie miał ani nastroju, ani siły na zatargi słowne z Daysonem, zważając na fakt, że ojciec już i tak jest na niego diabelnie wściekły.
- Słuchamy, Panie Prince... - Dayson oparł się swobodnie o biurko, a William zdębiał.
- Obawiam się, że musi Pan osobiście przeprowadzić te zajęcia, bez wysługiwania się mną. – walnął pierwsze co przyszło mu do głowy, na co Dayson uniósł brew.
- Miesięczny szlaban to za mało, Panie Prince?
- W obawie przed podwojeniem tego szlabanu jestem zmuszony do odmowy... – stwierdził siląc się na spokój – W dalszym ciągu nie otrzymałem od Pana listy tematów, jak to Pan ładnie powiedział, „niemile widzianych”. Mogę przypadkiem i w całkowitej nieświadomości poruszyć NIEMILE widziany wątek. – oświadczył poważnie zakładając ręce na piersi.
Nie miał najmniejszej ochoty robić z siebie jąkającego się kretyna ku uciesze Septimusa, Christophera, czy nawet samego Daysona. Na szczęście z opresji wybawił go Malfoy dopytujący o jaką dokładnie listę chodzi, bo brzmi to dla niego intrygująco. Dayson zmrużył oczy uśmiechając się tak, jakby wszystko przebiegło zgodnie z planem i ruchem różdżki wyczarował listę dwunastu łacińskich nazw uroków, teoretycznie pochodzących z białej magii, przedstawiając im wykład o ich parszywej historii. Więc do całego Sajgonu jaki już William miał w głowie doszło poczucie bycia wykorzystanym nie tylko przez nauczyciela, Septimusa, ale także przez swoją własną ignorancję historii rodu Black i Prince’ów. Gdyby miał wcześniej świadomość jak wiele złego jego przodkowie, szczególnie ze strony matki, zrobili używając „Tuum erit meum” nigdy nie ośmieliłby się nawet wypowiedzieć tej nazwy na głos. Jednak pewna myśl nie dawała mu spokoju i nim zdążył się ugryźć w język przerwał wykład nauczyciela.
- Obrona przed Czarną Magią nie jest lekcją etyki i ludzkiej przyzwoitości.
- Idąc tym tokiem rozumowania, moglibyśmy uznać, że nie ma złych klątw. A Czarną Magia nie powinna być zakazana. – skontrował nauczyciel.
- Bo może nie ma złych klątw. Tylko to ludzie czynią je złymi. – stwierdził.
- Chyba nie do końca rozumiem, Panie Prince. Są klątwy, które powstały w celu siania grozy, zniszczenia i bólu. Emanują złymi falami, emocjami i, co najważniejsze, mocami. Więc Pana wzniosła idea jest trochę zbyt… ideologiczna.
- Niby dlaczego? Weźmy na tapetę „Cruciatusa”. Jest czarnomagiczną klątwą, uszkadza układ nerwowy, a także może nanosić nieodwracalne zmiany w rdzeniu magicznym. W skrajnych przypadkach może powodować obłęd i paraliż. Wszyscy zgodnie twierdzą, że to najokrutniejsza znana klątwa. A jednak jest wykorzystywana przez Uzdrowicieli z cichym przyzwoleniem Ministerstwa Magii. Więc powstaje proste pytanie. To klątwa jest zła, czy jej zastosowanie?
- Żaden uzdrowiciel nie używa klątwy Cruciatus na pacjentach! – przerwała mu oburzona Hermiona.
- Oczywiście, że to robią. Fakt, żaden uzdrowiciel nie wyjdzie z sali szpitalnej by powiedzieć rodzinie pacjenta, że „jeden szybki Cruciatus naprawił sprawę”, bo wówczas czekałby ich lincz społeczny. Ale to robią umiejętnie wykorzystując fakt, co tak naprawdę robi ta klątwa i kontrolując jego działanie w obrębie jaki chcą. Dlatego w trakcie takiego „zabiegu” jest minimum trzech uzdrowicieli. Cruciatus wpływa nie tylko na układ nerwowy, ale także na rdzeń magiczny. Jestem chodzącym dowodem na pozytywne działanie klątwy Cruciatus. Bez niego pewnie w dalszym ciągu byłbym leżącą roślinką.
- Walnęli Cię Cruciatusem w trakcie tamtego zabiegu? - zapytał oszołomiony Septimus, a William kiwnął głową - Pogadaj z Danielem, on Ci to lepiej wyjaśni. Co nie zmienia faktu, że takich przykładów mógłbym podawać w nieskończoność. Sześć tygodni z Uzdrowicielami może nieźle zmienić spojrzenie na wszystkie klątwy… Kolejnym przykładem ciemnego zaklęcia, to już typowo w temacie defensywno-ofensywnych, jest tarcza Grindewolda. Tak, tak, wiem. To kolejny temat zakazany, złowrogi niosący za sobą kupę gówna… Ale na wszystkie dary Merlina, ona jest genialna!  I wcale nie jest okrutna. Tylko znane społeczeństwu jej wykorzystanie jest parszywe.

~oOo~

- Prince! - Dayson zatrzymał go zanim zdążył wyjść z sali.
William wypuścił powoli powietrze, siląc się na spokój i opanowanie. Uniósł głowę przygryzając wewnętrzną stronę policzka. Septimus poklepał go po plecach, a Chris chwycił go za szatę wyciągając na zewnątrz nim „pogorszy sprawę swoim gadaniem”. Dayson podszedł do biurka podnosząc jeden z dwóch referatów.
- Na jutro chcę widzieć referat w Twoim wykonaniu. – powiedział poważnie - I mniej świadomość, że odczytasz go na głos przed całą klasą, a Twoje słowa mogą zostać zanotowane, nie koniecznie dokładnie... – William spojrzał na Daysona w niezrozumieniu, na co mężczyzna westchnął.
- Posłuchaj... Liczyłem, że nasze spotkanie w towarzystwie twoich opiekunów przemówi Ci do rozumu, ale widocznie muszę wyłożyć Ci to wprost. Musisz uważać na słowa, chłopcze.
- Słucham?
- William, jesteś mądrym dzieciakiem. Rozumiesz magię, ale w całkowicie inny sposób niż większość społeczeństwa. Nie mówię, że to źle. Mówię jedynie, że większość naszego społeczeństwa to banda kretynów. Ty nawijasz o pozytywach tarczy   Grindelwald, a ich móżdżki rejestrują jedynie „Młody Prince jest w niego zapatrzony”. Szczerze nie rozumiem jakim cudem ojciec Ci tego jeszcze nie wyjaśnił, ale to pewnie wina tego całego Waszego bagna. Powtarzam więc. Uważaj na słowa, dzieciaku. Nie nawrócisz ich, ani nagle nie oświecisz. Przykro mi burzyć Wasz młodzieńczy zapał, ale świata nie zmienicie. Większość to banda ignorantów słuchających bardziej wzniosłych przemów niż własnego mózgu. A ludzie zdolni do rozumienia magii to już w ogóle praktycznie wymarły gatunek. Rozumiesz?
William niechętnie kiwnął głową.
- I błagam, pogadaj z Melufluą i uświadom go, że znam Prawo Magiczne. Nie musi mnie pouczać... A, i przekaż mu, ze w szóstym akapicie popełnił karygodny błąd. I pamiętaj, uważaj na to co mówisz. Chcesz rozbierać klątwy na czynniki pierwsze to rób to, bo robisz to zadziwiająco dobrze na kogoś w tak młodym wieku. Ale mniej na uwadze tylko to co jest powszechnie akceptowalne nie tylko w murach tej szkoły, ale też po za nią. Już nie jesteś w domu, a nasze społeczeństwo bacznie obserwuje Wasze czyny. Przykro mi Williamie, ale twoje nazwisko powoduje, że większość patrzy na Ciebie jak na kolejnego kandydata na Czarnego Pana. To okrutne i krzywdzące, ale taka jest prawda. Wasze dziecięce buzie zmiękczające kobiece serca niedługo dorosną, a Wasze wygłoszone publicznie słowa zostaną odebrane niekoniecznie tak, jak powinny. A teraz zmykaj!
William wychodząc z sali lekcyjnej czuł się gorzej, niż po porządnym ochrzanie od Severusa. Bycie Wilhelmem Kasandrem Black-Prince jest do chrzanu.

Harry Potter i Przekleństwo SalazaraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz