✧LXXIII. Wakacje bez słońca✧

107 18 89
                                    

Lipiec roku tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego wydawał się być smutniejszym niż wszystkie poprzednie razem wzięte. Były to pierwsze wakacje bez Anastazji. Z nią zazwyczaj nie brakowało wrażeń. Kiedy słońce przygrzewało, oni zdawali się go nie widzieć. Przeszłe obrazy zaburzyły im radość z tamtych ciepłych chwil. Nie odczuwali jasnych promieni, które na siłę pragnęły wedrzeć się do ich umysłu. Wszędzie było pusto, zbyt pusto. Mimo upalnego lata u niektórych z nich wciąż panowała zima.

Gosia z goryczą spoglądała na szyld, wiszący nad warsztatem. Niemieckie litery układały się w nierówny napis, który drażnił jej oczy. Nie chodziło o perfekcjonizm, w żadnym wypadku. Każda, lekko obłupana z farby literka, przypominała jej o zmarłej przyjaciółce. Mogła przysiąc, że poczuła drażniący dym papierosa. W swoim zamyśleniu wpadła na wysokiego chłopaka, który opierał się o witrynę. Spojrzała na niego. Był wyższy o dwie głowy. Znała tylko jednego tak wysokiego młodzieńca. Zastanawiała się jednak, co robił pod warsztatem.

— Edmund? Co ty tu robisz? — spytała go, gdy przygasił papierosa. Przynajmniej nie miała urojeń, ktoś obok naprawdę palił.

— Lucjan powiedział, bym przyszedł z Klarą. Alicja i Janek są w środku, Krysia weszła przed chwilą. Kamil i Wojtek powiedzieli, że spotkamy się w połowie drogi, bo tak będzie wygodniej, a Tymon zbył nasze zaproszenie, jak zwykle zresztą. Więc czekaliśmy już tylko na ciebie. Postanowiłem sobie zapalić w międzyczasie.

— Ale jak to czekacie? Lucjan nic mi nie mówił o tym, że ma przyjść ktoś jeszcze. W zasadzie to nie wiedziałam nic, poza tym bym przyszła i wzięła strój na plażę. Matko Boska, co on znowu kombinuje? Nie mam ochoty na towarzyskie spotkania — mruknęła i bez przekonania szarpnęła za klamkę.

Leszczyński stał w podkoszulku przy ladzie, machał gazetą, by ochłodzić trochę zgrzaną twarz. Upał był nie do zniesienia. Jedyne o czym teraz marzył to kąpiel w ochładzających wodach Wisły. Wraz z Beńkiem w warsztacie mieli mało zleceń, więc bez obaw pozostawili z nimi ojca. Mieli nadzieję, że nie będzie miał im tego za złe. Gosia spojrzała na niego wściekle i rzuciła krótkie:

— Co ty znowu wyprawiasz?

— Ja? Ależ nic, doprawdy! Chciałem byście wszyscy trochę wypoczęli i przestali myśleć o tym cholernym marcu. To wydarzyło się cztery miesiące temu, a wy chodzicie jak struci. Jestem pewien, że Anastazja nie chciałaby widzieć was w takim stanie. Poza tym, naprawdę świetnie nam zrobi taka wycieczka.

— Zaręczam, kiedyś uduszę cię własnymi rękoma, Lucjanie Leszczyński.

Spojrzał na nią z przekąsem. Wydawała się mu taka urocza, gdy wściekle wydymała usteczka, a na jej rumianej, pokrytej piegami twarzy widniał grymas złości. Zaśmiał się szelmowsko i odparł:

— Okulary ci ze złości spadną, kochanie — Wskazał na jej twarz palcem i wrócił do wachlowania się prasą.

Marchewa speszyła się i poprawiła swoje okulary. Lucjan próbował ją rozśmieszyć nawet, gdy była piekielnie wściekła. Kochała go za to, że potrafił polepszyć jej nastrój w niemal każdej sytuacji.

— Skoro wszyscy już tu jesteście, to możemy iść — oznajmił, odchodząc od lady.

— Gdzie iść? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? — oburzyła się panienka Spysińska.

— Bo masz zamglony żalem umysł i zapewne zbyłabyś mnie dość prędko.

— Nigdzie nie idę. Jestem zmęczona po dziesięciu godzinach spędzonych w szpitalu. Za dużo zadawałam się dziś z ludźmi. Bawcie się dobrze.

MazurekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz