Lucjan, rad z tego, że jego brat nieco ochłonął, zagonił go do pracy w warsztacie. Chciał, by zajął się czymś innym. By po całym tygodniu spędzonym w łóżku, kiedy nie odzywał się praktycznie do nikogo, nie skupiał się ciągle na Anastazji. Nie wiedział jeszcze, czy było to dobrą decyzją. Po prostu jakikolwiek sposób na odciągnięcie Benjamina od tego, co go niszczyło, dla niego w tamtym momencie był świetnym sposobem.
— Jak się masz? — spytał, gdy rankiem otwierali sklep.
— W porządku — westchnął i wrócił do przetarcia witryny.
— Naprawdę w porządku, czy mówisz tak, żebym przestał się martwić?
— Domyśl się, Lucek — burknął zirytowany Beniek. — Minęło dziewięć dni od kiedy odeszła, a ja czuję się jak zbity pies. Nawet nie mam już siły płakać. Po prostu przeżywam z dnia na dzień. Nie robię nic szczególnego.
— Wybacz, nie chciałem cię zdenerwować — odparł Lucek, opierając się o ladę.
— Gdzie jest ojciec?
— Wyszedł przed chwilą na zakupy. Musimy przecież coś jeść. Patrz, ktoś idzie!
Beniek spojrzał na ulicę przez okno. Faktycznie jakiś mężczyzna w kapeluszu i długim płaszczu przeszedł przez drogę i zatrzymał się dokładnie przed wejściem. Benjamin wziął ścierkę w dłoń i podszedł do lady, za którą stanął wraz ze swoim bratem. Wkrótce dzwonek przy drzwiach zaczął kołysać się na boki, a nieznajomy wszedł do środka.
— Guten morgen! — powiedział Lucek, spoglądając na mężczyznę. Definitywnie był Niemcem. Polacy rzadko chodzili tak dobrze odziani.
— Guten morgen. Czy mógłbym się zobaczyć z właścicielem tego warsztatu? — spytał Niemiec.
— Ojca nie ma, poszedł kupić chleb. Na chwilę go zastępuję — wydukał starszy z braci.
— Nie szkodzi, po prostu ja i pan Ambroży mamy jedno zlecenie do wyregulowania. Muszę zmienić dzień, w którym zamierzam odebrać ciężarówkę. Potrzebuję jej dziś o osiemnastej.
— Zaraz... Czy pan przypadkiem nie potrzebował wozu na sobotę o dwudziestej?
— Zmieniłem zdanie. Przyjdę dziś o osiemnastej po naprawiony wóz. Auf wiederzehen!
Niemiec wyszedł z warsztatu chwilę później. Lucek przeklął pod nosem i otworzył notes, który trzymał pod ladą. Zmienił datę przy nazwisku szkopa, którego najwidoczniej obsługiwał jego ojciec. Nie przypominał sobie bowiem konwersacji z tamtym człowiekiem. Tylko słowa ojca, który narzekał, że w sobotę będzie więcej pracy niż zwykle.
— Coś czuję, że dziś nie pojeździmy rikszami — mruknął Lucjan. — Szkoda, bo czasem wrzucą napiwki.
— Na pewno nie będziemy się nudzić — stwierdził Beniek. — Mamy około jedenaście godzin na naprawienie tego zasranego auta.
— Ojciec mógłby czasem brać się za zlecenia szybciej.
— Już jestem, chłopcy — odparł pan Ambroży, wychodząc z zaplecza. — Czy coś mnie ominęło?
— Tak, tato, twój niemiecki klient, na którego tak narzekałeś, bo chciałeś odetchnąć w sobotę, zmienił datę odbioru swojej maszyny.
— Na kiedy? — spytał zdziwiony mężczyzna.
— Na dziś. O godzinie osiemnastej przyjdzie po ciężarówkę.
— O której?! Chryste panie, przecież my się nie wyrobimy. Na dziś ma być gotowa motorynka dla jednego gestapowca i trzy riksze dla mojego znajomego.
CZYTASZ
Mazurek
Ficción históricaCZĘŚĆ PIERWSZA MUZYCZNEJ TRYLOGII Kiedy nuty historii ponownie wygrały wojenną melodię, ludzie musieli stanąć do walki. Klara była nieco naiwną dziewczyną, po uszy zakochaną w muzyce i starym fortepianie, stojącym w rogu pokoju. Nie przejmowała się...