✧XLV. Walc na palcach jesieni✧

134 23 50
                                    

Liście na drzewach przybrały rozmaite barwy. Od jasnej i bladej żółci aż po intensywną czerwień. Babie lato wlokło swoją srebrną nić, a deszcze coraz częściej odwiedzały stolicę. Podczas każdego z tych pochmurnych dni, myśli ludzi stawały się szare i ponure. Kiedy drobniusieńka mgła okalała okolicę swoją szatą, ludzie niechętnie wystawiali swoje zakatarzone nosy na zewnątrz. Zazwyczaj robili to tylko po to, by wyjść do pracy i po kilkunastu godzinach z niej wrócić.

Nastawienie było zupełnie niepodobne do tego sprzed roku. Wtedy mieszkańcami stolicy kierowała niesamowita nadzieja na lepsze czasy. Teraz każdy zamknął się w swoich czterech ścianach i powoli zawijał się w kokon, jakby usilnie wyczekiwał wiosny, która skrywała się pod grubą pokrywą pogruchotanych marzeń i pragnień. Jesień tamtego roku była niezwykła. Była jak jesień życia każdej, polskiej duszy, która usilnie i kurczowo trzymała się resztek swych, wypłowiałych, złudnych nadziei.

Jednak w głowach młodych ludzi nie siedziały ponure, jesienne mary. Zatrzymali w nich promienie letniego słońca z trzydziestego dziewiątego. Marzyli o czasach, w których mogli spokojnie przeżywać swoje młodzieńcze dni. O życiu, które wiedli przed tym, jak nastała jesień. Lecz oni także powoli zapadali się w otchłań, z której niegdyś próbowali wydostać innych.

Nawet Anastazja chodziła przybita po tym, jak szef wydalił ją z pracy za przetrzymywanie broni na terenie cukierni. Wściekle syczała, gdy ktokolwiek próbował się do niej zbliżyć, pod nosem ciągle pomrukiwała:

— Niepotrzebny mi do niczego ten cukier! Niech ich szlag trafi! Nigdy nie lubiłam tej czekolady... Od kiedy ja piję alkohol w nadmiarze? Nie mogę rozpraszać swojego ukochanego? Cóż za bezmyślny staruch, już ja...

Spacerując od ściany do ściany mieszkania, wypowiadała coraz bardziej wymyślne obelgi kierowane pod adresem swego byłego pracodawcy i drugiego mężczyzny.

— Myślisz, że jej przejdzie? — spytała zaniepokojona Klara, pewnej późno-wrześniowej niedzieli.

— Znając Kockówną, zaraz wyskoczy z jakimś idiotycznym dowcipem albo rzuci się na szyję Beńkowi i zacznie się histerycznie śmiać. Może też mieć jakiś niekontrolowany wybuch złości i w przypływie frustracji, wygarnąć co nieco swojemu szefowi. Ona jest nieobliczalna, stare, podwórkowe przysłowie powiada: Trzymajcie się z dala od młodej Kockówny, któż wie co może zmajstrować! — odparła Gosia, podnosząc palec wskazujący ku górze i spijając resztki żołędziowej kawy.

— Mnie naprawdę martwi jej stan, przed chwilą była jak wściekłe psisko, a teraz użala się nad swoim losem. Właściwie... Dlaczego? Przecież zatrudniła się do jakiejś fabryki, nie jest bezrobotna.

— U Wedla było lepiej z pieniędzmi i z godzinami. W zasadzie jest również wściekła na ojca Lucka i Beńka, który nie pozwolił jej pracować w rodzinnym warsztacie pod pewnym, nieco zabawnym, pretekstem.

— Jakim? — spytała zaciekawiona panienka.

— Powiedziano jej, że, po pierwsze, będzie rozpraszać Benjamina. Drugi powód jest o wiele bardziej racjonalny. Bowiem pan Ambroży obawia się, że uczyni z Beńka alkoholika! — To ostatnie zdanie wyszeptała cichutko na ucho Jasińskiej.

— Wcale bym się nie zdziwiła. Oni alkoholizują siebie nawzajem. Po jej wyczynach już nic mnie nie zdziwi.

Od ostatniego zatargu Anastazji Kocek z Rosjanami minął wprawdzie miesiąc, ale nikt nie wiedział, co mogła wymyślić następnym razem. Tuż po tym, jak Klara i Gosia opuściły miejsce, w którym ukrywały się po ucieczce Ireny, Kockówna obiecała im, że więcej nie sięgnie po alkohol. Złamała tę obietnicę niemal od razu, przychodząc tydzień później do mieszkania Gosi na bosaka z jakimś dachowcem w rękach. Wprawdzie nie pamiętała, w jaki sposób się tam znalazła ani jak złapała białego kotka, ale zarzekała się, że była w stu procentach trzeźwa.

MazurekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz