✧VI. Wygrani✧

370 47 94
                                    

Po pierwszym dniu nalotów ludność była zdezorientowana. Liczyli na to, że Niemcy będą bombardować tylko miejsca działań wojskowych. Oni tymczasem zrzucali bomby na całe miasto. Oprócz żołnierzy ucierpieli także cywile.

Ludzie czekali w domach i nasłuchiwali kolejnych alarmów. Większość osób spało z jednym okiem otwartym. Tylko dzieci odpływały w senną krainę bez obaw. Kołysały się delikatnie na swoich siennikach i śniły. O dobrych czasach. O czasach bez tych strasznych ćwiczeń. Kiedy mogły pójść do szkoły i pokopać piłkę za zabłoconym osiedlu. Dzieci, istoty zbyt naiwne, by mogły odczuć to, że ich życie wisiało na włosku. Jednak wtedy każdy chciał być beztroskim dzieckiem i zasnąć, gdy świat, który znali, bezpowrotnie zanikał.

✧✧✧

W pierwszych dniach nastroje były w miarę dobre. Chociaż sąsiedzi spotykali się teraz dużo częściej w schronach niż w innych miejscach. Były osoby, które bezgranicznie wierzyły w zwycięstwo ojczyzny. Jednak niektóre jednostki, takie jak pani Malinowska, która przy każdym nalocie mówiła, że to ich rychły koniec i wszyscy pomrą, odliczały dni do porażki.

Później coraz więcej osób przestało tlić nadzieję na optymistyczne zakończenie trudnej sytuacji. Naloty wciąż trwały, ale Warszawa nie zamierzała się poddawać. Dopóki walczyli i wierzyli byli wygranymi.

Klara od pierwszego września wyglądała przez okno w pokoju dziennym, uchylając lekko firankę. Szukała na horyzoncie męskiej sylwetki swego ojca. Przystawiała kościste palce do szyby i czekała. Dzieci były niespokojne, bo ich ukochany papa zniknął w środku tych okropnych ćwiczeń. Irena, jak zwykle, odpoczywała albo zrzędziła. Ona też czekała na swojego męża, ale zupełnie tego nie okazywała.

Wieczorem drugiego września ktoś zastukał do drzwi. Irena podniosła się z obleganego przez siebie krzesła w kuchni i podbiegła do przedsionka, by otworzyć pukającemu.

— Czesiek, to ty? — spytała, a kąciki jej ust uniosły się lekko ku górze.

Jednak po drugiej stronie, zamiast swojego męża, zobaczyła dość niską, rudą i piegowatą dziewczynę. Znała ją doskonale. Prychnęła, jak to miała w zwyczaju i zawołała:

— Klaro, ktoś do ciebie!

Panienka Jasińska wyszła z pokoiku swojego rodzeństwa i podeszła do Ireny. Wtedy zobaczyła swoją przyjaciółkę w drzwiach i natychmiast ją uścisnęła.

— Gosiu, nic ci nie jest! — powiedziała. — Martwiłam się o ciebie...

— Z nami wszystko w porządku. Chociaż ze zbieganiem do schronu i moją matką było ciężko, bo ojciec poszedł walczyć. Razem z Krzyśkiem pomogliśmy jej zejść na dół.

— Dalej kiepsko się czuje?

— Niestety tak. Poszłam zdobyć dla niej leki i stwierdziłam, że muszę zobaczyć, czy u ciebie wszystko w porządku.

— Powinnaś wrócić prosto do domu. Przecież jest tak niebezpiecznie! Wejdź do środka, proszę.

Gosia weszła do środka i zamknęła drzwi. Zezuła buty oraz odwiesiła płaszcz na wieszaku. Potem spojrzała na swoją przyjaciółkę. Poszła za nią do kuchni.

— Co z twoim ojcem?

— Wybiegł z domu zaraz po tym jak ogłosili, że można opuszczać schrony i słuch po nim zaginął. Mam nadzieję, że nic mu nie jest — odparła Klara, wręczając panience Spysińskiej kubek herbaty.

Usiadły razem przy stole i spoglądały na siebie z niepokojem. Para ulatywała z wrzącej cieczy, a zegar wydawał to samo, jednostajne tykanie. Nie wypowiedziały więcej ani słowa. Wszystkie plany, które razem snuły w ostatni dzień wakacji, zdawały się nagle pęknąć jak bańka mydlana. Łudziły się. Teraz już to wiedziały. W ciszy, patrząc sobie w oczy, zrozumiały, że wojna stała się poważną sprawą. Najbardziej bolało je to, że żadna z nich nie mogła nic na to poradzić.

MazurekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz