- Kurwa, Weasley, to już trzeci dzień!
Zatrzymałem się, by rzucić mu naprawdę paskudne spojrzenie (gdyby moje oczy na krótko stały się laserami, Wiewiór jak nic byłby teraz rozpływającą się smugą dymu), wracając po chwili do przerwanego, niespokojnego krążenia tam i z powrotem po całej długości salonu.
- Kurwa, Malfoy, doskonale wiem, ile czasu minęło. Dostajemy korepetycje z rachunków jako dodatek do nauki wyrafinowanych zaklęć. Przeanalizujmy to jeszcze raz.
- Kurwa! - wrzasnąłem ile sił w płucach. - Już milion razy opowiadałem tobie i Shackleboltowi, co się stało! - Przemaszerowałem do drzwi wejściowych, zamaszyście otworzyłem je na oścież i wwierciłem wzrok w szklarza, który, siedząc na schodach przed domem, robił sobie właśnie przerwę na kawę i papierosa. - Jeżeli nie uporasz się w godzinę ze wstawieniem szyb w oknach na pierwszym piętrze, osobiście złamię ci...
- Do kuchni. Jazda! - zarządził Weasley. Złapał mnie za ramię, energicznie wymanewrował z powrotem do holu i poprowadził korytarzem, podczas gdy wykrzykiwałem końcówkę zdania skierowanego do szklarza:
- ...każdy palec z osobna! Młotkiem blacharskim! A potem zacznę...
Weasley szarpnął wolną dłonią za krzesło stojące przy stole kuchennym i cisnął mnie na nie z takim impetem, że omal nie upadłem na podłogę razem z oparciem. To była pierwsza rysa szpecąca powierzchnię jego niewzruszonej od siedemdziesięciu dwóch godzin postawy, co z jakiegoś powodu sprawiło,że poczułem się o niebo lepiej. Sięgając po papierosy, wciągnąłem głęboko powietrze - Chryste, co za ból - i zrozumiałem, że jeśli zapalę dziś jeszcze jednego, to najpóźniej jutro będę miał gwarantowanego raka płuc. W zamian za to zacząłem odliczać w duchu. Przy odrobinie szczęścia gdzieś w okolicach czterech tysięcy pięćdziesięciu dziewięciu opanuję się na tyle, że zdołam zbudować sensowne zdanie. Dobrnąłem zaledwie do dwunastu, gdy od drzwi prowadzących do sutereny i znajdującego się w niej mieszkania Renza dobiegło niepewne:
- Szefie?...
W przeciągu dwóch sekund, pomiędzy moim „Ron Weasley. Zajmuje się porwaniem Harry'ego. Renzo i Mario. Moi specjaliści od wszystkiego" a profesjonalnym otaksowaniem tatuaży Renza przez Weasleya, ten pierwszy uznał Wiewióra za glinę, a sam został wzięty przez niego za byłego więźnia. Pewnej nocy w klubie, w którym Renzo pracował kiedyś jako wykidajło, popełniłem błąd, pytając jednego z barmanów, czy wszystkie te plotki dotyczące więziennych doświadczeń mojego ochroniarza zawierając w sobie ziarno prawdy. Przypuszczałem, że stanowiły one jedynie element pozowania na macho, powszechny wśród złodziei. Barman śmiał się dziko przez chwilę, po czym osuszył sobie kąciki oczu ściereczką do polerowania kieliszków i odpowiedział między jednym a drugim napadem chichotu: „Żartujesz sobie, co nie?"
Jasne, oczywiście, że żartowałem. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem następnego ranka, było zażądanie dla Renza premii.
Mario, jak zwykle, czaił się kilka kroków za jego plecami.
Gdy tylko wyjaśniliśmy sobie z Harrym ten idiotyzm ze Zmieniaczem Czasu, rozpoczęliśmy nasz szalony, międzykontynentalny romans. Dwa razy w miesiącu zjawiałem się na tydzień w Londynie, a resztę czasu spędzałem tutaj. Harry przebywał głównie w Londynie i wygospodarowywał dwa weekendy miesięcznie, by odwiedzić mnie w Nowym Jorku. Pozostałe dni pochłaniały mu zajęcia natury aurorskiej, podczas gdy ja kontynuowałem misję windowania chłamu na wyżyny mniej więcej sztuki. O tym, że mam do tych rzeczy, że się tak wyrażę, sprawną rękę, całkiem wyraźnie świadczyło moje konto bankowe.
Obyty z umiejętnością oczarowania magicznego świata Wielkiej Brytanii, Harry szybko uporał się ze znalezieniem sobie miejsca w mugolskiej części Nowego Jorku. Sam, moja twarda jak skała Sam, traktowała go jak młodszego braciszka mimo faktu, że był od niej o pięć lat starszy. DavyD nieustannie gapił się na jego tyłek, a Stephan i Courtney konkurowali ze sobą w dyscyplinie „kto uwielbia go bardziej". Nawet Caroline miała do niego słabość, choć nigdy nie przypuściłbym, iż była genetycznie zdolna do lubienia kogokolwiek poza swoim fryzjerem oraz maklerem giełdowym. A, i jeszcze chłopcem od zakupów* u Barneysa. Renzo i Mario też lubili Harry'ego, chociaż bez przerwy mieli go na oku, upewniając się, że nie porysuje srebrnych sztućców, gdy tylko odwrócę głowę.
- Renzo, byłbyś tak uprzejmy i zaparzył nam herbaty? - Tak naprawdę wolałbym lampkę (albo cztery) Napoleona, ale musiałem zadowolić się filiżanką (albo dwiema) Earl Greya.
- Panie Weasley, ani słowa o panu Harrym? - zapytał Renzo stłumionym głosem. Jakby inaczej, skoro odpowiedź mogła brzmieć jedynie „nie". Jakby inaczej, skoro sam czułem wynędzniały wygląd własnej twarzy, zawsze zapowiadający nadejście załamania nerwowego o epickich rozmiarach. Może Renzo był nieco brutalny, ale z pewnością nie głupi, więc pewnie uznał, że powinien zapytać.
Weasley** nie odpowiedział, ograniczając się do potrząśnięcia głową.
Siedzieliśmy w ciszy przez kilka minut, podczas gdy Renzo gimnastykował się z wodą i czajnikiem, a Mario nakrywał do stołu. Stawiając na blacie talerz z wysoką piramidą herbatników, skierował na nie znaczące spojrzenie i powiedział z naciskiem:
- To te z czekoladowym brzegiem. Twoje ulubione.
No tak, mój brzuch i plecy stykały się już niemal ze sobą od wewnątrz. Nieważne. Nawet gdyby miał to być mój ostatni posiłek w życiu, nie przełknąłbym ani kęsa. Ponieważ chodziło, no cóż, o Harry'ego.
Weasley również zignorował ciastka, posyłając tylko Renzowi zmęczony uśmiech w podziękowaniu za postawioną przed nim filiżankę z herbatą. Przemiana, której dokonał Harry, stała się także udziałem Wiewióra. Naprawdę nie powinienem nazywać go już w ten sposób, chociaż nadal wyglądał wiewiórowato. Wyobrażałem sobie, że dla niego pewnie też ciągle wyglądam jak fretka: mój ostry podbródek zrobił się jeszcze ostrzejszy. Nareszcie pozbył się kompleksu mniejszości, gigantycznego niczym kontynent afrykański, który męczył go przez całe siedem lat w Hogwarcie. Układ ramion, cechujący jego obecną postawę, emanował aurą surowej powagi, pewności siebie i przekonania, że jeśli świat nagle się zawali i stanie w płomieniach, to on przeżyje, a jeśli nie, to ginąc, porwie za sobą przynajmniej tylu wrogów, ile to możliwe.
Naturalnie nie obawiałem się Rona Weasleya. Dzień, w którym odczuję przed nim strach, będzie zarazem dniem, w którym rzucę się z dachu Empire State Building.
W odpowiedzi na niemą, właściwą żyjącym w stadzie drapieżnikom dynamikę pojawiającą się między mężczyznami pewnego pokroju, Renzo i Mario natychmiast ulegli bijącej od Weasleya aurze zagrożenia. Odnotowałem ten fakt w mojej prywatnej, mentalnej rubryce „hmmm, zastanawiające". Gdy rzuciłem krótkie „dzięki", dając im tym samym dyskretnie do zrozumienia, że mogą sobie pójść, ich ulga była tak odczuwalna i wielka, że omal nie połamali sobie nóg, zbiegając do swojego leża w suterenie. Lekkie machnięcie różdżki Weasleya i drzwi zamknęły się za nimi z trzaskiem, a rzucone chwilę potem zaklęcie wyciszające było na tyle potężne, by wprawić w wibracje leżącą na moim spodku łyżeczkę.
- Czemu nie przysłali listu z żądaniem okupu ani nie rozgłosili swojego wyczynu za pośrednictwem „Proroka"?Główny auror, Harry Potter, porwany przez śmierciożerców. Wiwat początkujący następcy Voldemorta!
Weasley nie odpowiedział od razu. Zamarł w pół ruchu, upił łyk herbaty, dodał do niej niecałą łyżeczkę cukru i odezwał się wreszcie cichym głosem:
- Podejrzewam, że rozgłos niezbyt ich interesuje. Chcą nas na razie tylko wypróbować. Usłyszymy coś od nich w okolicach piątku. Nie wydaje mi się, żeby chcieli zwlekać z tym jeszcze bardziej, bo im dłużej czekają, tym Harry ma większe szanse na ucieczkę lub rzucenie zaklęcia na ich paskudne, niewiarygodnie głupie dupy.
- Myślisz, że wiedzą o tym, że potrafi używać magii bezróżdżkowej?
Weasley wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Skoro na razie się do nas nie odezwali, to zakładam, że nie są kompletnie pozbawieni mózgów. Gdybym sam był na ich miejscu, unieruchomiłbym zaklęciem krępującym całe jego ciało i kazał mu sikać w gacie.
Chciałem cisnąć przed siebie czymś ciężkim, rzucić się na ściany z pięściami, zrobić cokolwiek. Byłem przekonany, że osiągnąłem kres wytrzymałości już dwa dni temu, ale niepokój narastał nieustannie, minuta po minucie, godzina po godzinie, aż pomyślałem, że zaraz zwariuję. Moja magia, trzymana w ryzach przez ponad dwadzieścia lat, zaczynała szaleć. W przeciągu ostatnich trzech dni udało mi się nie mniej niż sześć razy zbić szyby w oknach, stłuc kandelabr w jadalni i obrócić w szklany proch warte trzydzieści tysięcy dolarów kryształy z Baccaratu***.
A cała moja nadzieja na odzyskanie Harry'ego spoczywała na barkach faceta, który żywił do mnie gruntowną i bezbrzeżną pogardę.
- Weasley, wiem, że tego nie rozumiesz - w tym miejscu powstrzymałem się przed skomentowaniem jego ledwo słyszalnego „żebyś wiedział, do cholery" - ale właśnie odnaleźliśmy się z Harrym z powrotem i nie zamierzam go stracić. Dla nikogo. Nie na rzecz jakiegoś skręcającego się z żądzy zemsty śmierciożercy, nie na rzecz twojej wrednej siostry...
- Hej, hej - zaprotestował.
- Och, przestań się trudzić zaprzeczaniem. Także chodziłem z nią do szkoły. Nie sposób pozbyć się swojej natury. Nie stracę go też na rzecz twoją ani twojej żony, niezależnie od waszych wysiłków oczerniania mnie w każdy z możliwych sposobów z każdego nadarzającego się powodu.
- Podsuwasz mi je wręcz na srebrnej tacy, nie uważasz?
Dobry Merlinie, znowu wyjeżdżał z aluzjami pod tytułem „ty obrzydliwa, zasrana dziwko".
- Odpierdol się. Czasami, gdy nie mogę zasnąć, leżę w łóżku i zastanawiam się, czy chodzi ci o to, że jestem gejem, czy raczej o fakt, że sprzedawałem swój tyłek.
Nasza pierwsza i ostatnia wspólna kolacja w ich domu (dla dobra Harry'ego mieliśmy zachowywać się grzecznie) odbyła się pod znakiem wbijania mi szpil przez parę gospodarzy w trakcie całego wieczoru. Jasne, że dokładnie wiedzieli, co porabiał Draco Malfoy/Dee de Poitier w ciągu swojego dwudziestoletniego intermezzo. Harry próbował wszystkiego, co było w jego mocy, aby skierować konwersację na inne tory: gawędził o Nowym Jorku, starał się zainteresować nas jakąś bliżej niesprecyzowaną sprawą w biurze aurorów, wtrącał zabawne anegdotki o swoim diabelskim potomstwie, słowem, usiłował zatrzymać nadciągającą pełną parą katastrofę. Bez powodzenia. Przemiłymi małżonkami kierowała bowiem czysta determinacja obrzucenia mnie błotem i rozniesienia na strzępy po całym Ottery St. Catchpole.
„O, mieszkałeś w Egipcie, Malfoy? I czym się tam zajmowałeś? Oprowadzaniem turystów, mówisz? (W tym miejscu następowało sugestywne zaakcentowanie słowaoprowadzanie, okraszone znaczącym spojrzeniem. Jakby dobrze nie wiedzieli, co robiłem w Egipcie.) Rozumiemy, że pracujesz w branży... (tutaj krótka przerwa) ... wydawniczej. Co roku spędzamy kilka tygodni do Hiszpanii. Byłeś już kiedy na Costa del Sol? Aaa, byłeś. Wybrałeś się tam sam?" Aluzja aluzją aluzję pogania.
Przez ponad dwie godziny znosiłem te wybryki, ale wreszcie nie wytrzymałem i odparłem: „O tak, w Hiszpanii było wspaniale. Płacił mi wtedy kandydat do greckiego tronu. Miał kutasa wielkości Walii, omal nie rozerwał mnie na pół". Po czym, doskonale wiedząc, że papierosy doprowadzają tę paskudną Granger do szału, zapaliłem, nie wstając od stołu.
Po tamtej kolacji odsłoniliśmy przed sobą karty i Harry mógł mnie namawiać, ile chciał (ten sprytny drań próbował wmanewrować mnie w następne spotkanie z Weasleyami przy pomocy obciągania), ale nie zamierzałem przez kolejny wieczór cierpieć jako cel ich nietolerancji i lekceważenia. Jedna sprawa nie uległa zmianie: Malfoyowie nie płaszczą się przed nikim. A przynajmniej nie robili tego jeszcze trzy dni temu. Teraz byłbym w stanie wylizać Weasleyowi buty, gdyby Harry mnie o to poprosił. Ponieważ oznaczałoby to, że Harry jest na miejscu i może o to poprosić, a prawdopodobieństwo, że już nigdy się nie zjawi, by poprosić mnie o cokolwiek...
- Hmm, to tylko ostatni element dopełniający całości obrazu, co nie? Totalną kanalią byłeś już w szkole...
- Do kurwy nędzy, to było ponad dwadzieścia lat temu. Czy mógłbym zasugerować, abyś zsiadł wreszcie z tego konika? Bo to jest zupełnie pozbawione sensu. Nie zamierzam dyskutować o tym, jakim nastolatkiem byłem kiedyś w Hogwarcie.
Weasley znał tylko jedną stronę Dracona Malfoya: czystokrwisty dupek, syn notorycznego śmierciożercy i wyrzutka Lucjusza Malfoya. Nie miał pojęcia o innym Draconie, tym, którego znał Harry, a ja nie kwapiłem się wtedy, by zapoznawać z nim również resztę mojego otoczenia. Byłem zbyt zajęty próbami umknięcia przed losem.
Wyciągnąłem rękę po papierosy, zaraz jednak cofnąłem ją gwałtownie. Sam sobie zafunduję raka oraz zatrucie nikotynowe, jeśli zapalę choć jednego więcej. Zacząłem mówić do stołu, bo gdybym spojrzał na Weasleya, nie powstrzymałbym się przed uderzeniem go.
- Dobra. Opowiadałem ci to już jakieś, och... pięć tysięcy razy?... w ciągu ostatnich trzech dni, ale czemu nie, powtórzenie całości kolejny raz na pewno nie zaszkodzi. Jeśli są to śmierciożercy, to być może byłbym w stanie podsunąć ci jakąś sugestię. Mocno ograniczoną, przyznaję, jako że nie miałem zaszczytu przebywać w ich uroczej kompanii od ponad dwudziestu lat. Ale jeśli powiesz mi, komu udało się przeżyć wojnę, nie będąc obecnie rezydentem Azkabanu, pole podejrzeń mocno się zawęzi. Tylko niewielu wśród nich byłoby zdolnych do zorganizowania czegoś tego pokroju i gdy zaczniesz wymieniać nazwiska, ja zacznę decydować, czy dany delikwent jest wart podejrzenia.
- Nie przeceniasz czasem swoich możliwości? - zaszydził.
- Nie będę przerzucał się tu z tobą wyzwiskami. - Zmobilizowałem resztki opanowania, by nie skończyć wypowiedzi wyjątkowo ciętym „Wiewiórem". - Przede wszystkim jestem cholernie wykończony, po drugie skacząc sobie do gardeł nie odzyskamy Pottera całego i zdrowego. - Podniosłem wzrok. Obserwował mnie, bez skrępowania przewiercając oczami na wylot. Nie miałem nic do ukrycia. Wyprostowałem się na krześle i lekko wysunąłem podbródek. Nie można pieprzyć latami latorośli większości europejskich rodów królewskich, nie mając przy tym jaj wielkości kafli i to twardych jak stal. - Przeróbmy to jeszcze raz. Uważasz, że to śmierciożercy? Na to pytanie istnieją dwie odpowiedzi, a ponieważ jestem słodkim i grzecznym chłopczykiem, naprowadzę cię na ich ślad: jedna z nich brzmi „tak", a druga „nie".
- Możliwe - odparł znudzonym tonem. - Jak już mówiłem ci pięć tysięcy razy w ciągu ostatnich trzech dni, moja pozycja nie przewiduje dzielenia się poufnymi informacjami z kimś, kto zszedł ze sceny dokładnie w tej samej chwili, gówno wpadało w wentylator i wolał leżeć na brzuchu z wystawioną do góry dupą, podczas gdy my wszyscy ryzykowaliśmy życiem. Jeszcze herbaty?
Suka we mnie aż rwała się, by celnym ciosem zwalić go z krzesła, cisnąć o ścianę i potrząsać bez litości, dopóki nie zacznie gadać sensownie. Jestem szczupły, ale silny. Przyznaję, że do spędzania godzin w siłowni skłaniała mnie czysta próżność, niemniej jej pozytywnym efektem ubocznym było to, że przypuszczalnie mógłbym podnieść cały jego dziewięćdziesięciokilowy ciężar bez zalewania się potem. Choć może akurat nie dzisiaj, po trzech dniach odżywiania się wyłącznie papierosami. Harry, powtarzałem w myślach swoją śpiewną litanię. Chodzi tylko o ciebie. Tu chodzi o Harry'ego. Odczułem niemałą dumę, że mój głos nie zdradził ani ułamka furii i frustracji, które trzęsły moim wnętrzem. Dobry Boże, na pierdoloną Circe, brzmiałem autentycznie spokojnie.
- Znam ich mocne i słabe strony. Możliwe, że zniknąłem na dwadzieścia lat, ale wychowałem się wśród nich. Wrodzonej natury nie da się zmienić i te sprawy. Jadałem z nimi posiłki. Gdy siedzisz obok kogoś i widzisz, jak trzyma nóż, możesz dowiedzieć się o nim rzeczy, których nijak nie da się przełożyć na całe stosy akt ani zwoje pergaminów z raportami.
Westchnął i przetarł oczy. Kiedy znów je otworzył, zauważyłem, że były tak samo nabiegłe krwią jak moje. Pewnie też nie spał więcej niż kilka godzin w przeciągu ostatnich trzech dni.
- Nie chodzi o to, że jesteś gejem. Wiesz, Charlie, mój brat... Nie chodzi też o to, że wypinałeś się przed każdym, kto miał grubą książeczkę czekową. Hermiona się tym brzydzi, ale mnie to nie rusza. Chodzi mi o ciebie samego. A skoro już mówisz, że nie sposób zmienić swojej pieprzonej natury... - Uniósł wzrok i obrzucił mnie krótkim spojrzeniem. - W ciągu ostatnich trzech dni nie udowodniłeś niczym, że różnisz się w jakiś sposób od tamtego samolubnego, aroganckiego palanta sprzed dwudziestu lat. I choć strasznie żałuję, że Harry i Gin nie uporali się ze swoimi problemami, to i tak wiedziałem, że coś się święci. Chodzi mi o ciebie. Nie rozumiem, czemu akurat ty.
Wzruszyłem ramionami.
- Pasujemy do siebie, Weasley. Nie znajduję na to innego słowa.
- Chciałeś powiedzieć, że lubicie się ze sobą pieprzyć - skomentował z drwiną.
- Nie - odrzekłem z namysłem. - Oczywiście nie zaprzeczam, że jest całkiem niezły w łóżku, ale... - Niech piekło pochłonie rudego za to, że zmusił mnie do wypowiedzenia tego na głos. - Cierpię na patologiczną potrzebę posiadania, a on pragnie być posiadany. Równie mocno. Możliwe, że to chore i pogmatwane, ale tak, słowodopasowanie precyzyjnie oddaje stan rzeczy.
I tu go miałem.
- Bzdura - wymamrotał i wlał w siebie resztę herbaty. Przekonałem go, że jednak dobrze znałem Harry'ego. W końcu trwał u jego boku od niemal trzydziestu lat. O neurozach Harry'ego musiał wiedzieć więcej niż o własnych. - Najpierw najważniejsze. Trzymaj swoją zasraną moc na wodzy tak, żeby nie trzeba było wymieniać zasranych szyb w oknach co trzy zasrane godziny. Słaba wymówka o nieszczelnym przewodzie gazowym zaczyna powoli tracić wiarygodność i niedługo będziemy zmuszeni do rzucenia Obliviate na całe najbliższe sąsiedztwo. Opowiedz wszystko jeszcze raz. Od początku. A potem porozmawiamy o śmierciożercach.
- Potrzebuję moich ludzi.
CZYTASZ
Czytając Między Wierszami {DRARRY}
Fanfiction,,,Harry strzepnął okruszki, które Hedwiga na niego upuściła, i z roztargnieniem rozwinął pergamin, ciągle wpatrzony w pełen wdzięku lot ptaka. Spuścił oczy i przeczytał pojedyncze zdanie, napisane bardzo starannym charakterem pisma: Myślisz, że McG...