16

1.1K 104 5
                                    


Gdy miałem siedemnaście lat, Voldemort zaczął stawiać swoją „armię" na nogi, a że rodowa kamienica Blacków znajdowała się pod kontrolą Zakonu Feniksa, dworowi Malfoyów przypadł w udziale zaszczytny tytuł centrali śmierciożerców. Nie wyglądało na to, żeby moi rodzice mieli w tej kwestii coś do powiedzenia.
Co naprawdę oznaczało bycie śmierciożercą, stało się nagle nazbyt jasne. Pisanie tamtych listów do Harry'ego było szczytem głupoty, zdawałem sobie z tego sprawę z każdym pociągnięciem pióra po pergaminie, nie miałem jednak zbyt wielu możliwości, w których mógłbym przebierać. Zwierzenie się z moich lęków Vince'owi lub Gregowi nie wchodziło w rachubę. Na pewno opowiedzieliby o tym swoim ojcom, którzy z kolei opowiedzieliby mojemu ojcu. Pansy? Uwielbiałem Pansy, ale nie. Musiałem porozmawiać z kimś, kto rozumiał, że wojna zbliża się wielkimi krokami i że wprawdzie nie jesteśmy już dziećmi, ale na pewno nie jesteśmy też dorosłymi, a minięta właśnie na szkolnym korytarzu osoba może okazać się tą, którą będziesz musiał zabić w przyszłym tygodniu. Albo sam zostaniesz przez nią zabity. I choć nienawidziłem Pottera z całej siły (nie wspominając już o zwykłej irytacji na jego widok: te cholerne, niemożliwe włosy!), wiedziałem, że ze wszystkich ludzi na świecie to właśnie on był kimś, kto nie tylko zdoła zrozumieć mój strach i frustrację, ale i je ze mną podzieli.
Tamtego roku dorosłem. Mniej lub więcej. Jasne, nadal byłem niedojrzałym palantem, zresztą nie wydaje mi się, że wydoroślałem w pełni przed ukończeniem trzydziestego szóstego roku życia. Miałem wtedy za sobą rok kierowania redakcją „Na Gorąco" i nagle doświadczyłem cudownego olśnienia: nie musiałem pieprzyć się z nikim, kogo pieprzyć nie chciałem. Już nigdy. Poskutkowało to czymś w rodzaju życia w półcelibacie, dopóki nie pojawił się Harry. Podejrzewam, że każdy psychiatra posikałby się z radości nad moim przypadkiem. Tak, tamten rok był moim osobistym punktem zwrotnym. Nie tylko stało się coś absolutnie niemożliwego (zakochałem się po uszy w Harrym Potterze), ale nauczyłem się mieć oczy szeroko otwarte.
Pod wieloma względami.
Nawet jeśli nie potrafiłem uporać się emocjonalnie z problemami, to nie mogłem zaprzeczyć ich istnieniu. Nie mogłem zanegować faktu, że mój ojciec, jak bardzo bym go nie kochał, okazał się osobą słabą i tchórzliwą. Przyłapawszy się na tym, że zaczynam myśleć o nim jako o autentycznie złym człowieku, przestałem myśleć o nim w ogóle, bo kto przy zdrowych zmysłach dobrowolnie pakuje słowa „zło" i „ojciec" do jednego i tego samego zdania? Tym, czego zignorować nie mogłem, było jego parcie ku zgubie pod pretekstem hasła „szlachectwo zobowiązuje". Na szczęście matka, którą ubóstwiałem, ale której za nic nie mogłem zrozumieć tamtego roku, była zrobiona z kurewsko twardej stali. Nawet stojąc u boku ojca i odgrywając z właściwą sobie gracją i bezbłędnym stylem rolę hostessy dla śmierciożerców, zaczynała powoli przelewać swój majątek na konto w szwajcarskim banku. Pieniądze, które wręczył mi Snape wraz z instrukcjami dotyczącymi ucieczki, pochodziły właśnie od niej.
Uczestnicząc w posiedzeniach śmierciożerców, nie trzeba było być geniuszem, by w krótkim czasie pojąć, że jeśli nie rozszarpią się na strzępy sami, to wkrótce uczyni to za nich Voldemort. Na dziesięć dni przed moimi siedemnastymi urodzinami, w przeciągu czterech godzin ujrzałem moje życie takim, jakim właśnie było: pokrywającym się rysami i pękającym w posadach.
Maj dobiegał końca. Wydaliśmy przyjęcie pod gołym niebem, które w istocie było pierwszą naradą wojenną Voldemorta w naszym domu. Wokół unosiła się woń wilgoci i bzu. Od lutego do połowy maja bez przerwy padało i róże zaczynały dopiero pączkować. Stałem na tarasie, przyglądając się zastępowi skrzatów domowych, usuwających pajęczyny i dziewięciomiesięczną warstwę brudu z mebli ogrodowych. Patrząc na olbrzymią przestrzeń naszego ogrodu, który był pasją matki, wdychałem łagodny zapach kwiatów, przymierzających się do pierwszego pełnego rozkwitu. Gdybym wiedział, że jest to ostatni moment spokoju, jaki dany mi będzie zaznać przez kolejne trzy lata, cieszyłbym się nim znacznie dłużej.
Matka posiada nadzwyczajny talent organizacyjny: jakaś część mojej duszy nakazuje mi szczerze wierzyć, że gdyby to ona przewodziła śmierciożercom, Harry przegrałby wojnę jak nic.. Przyjęcie toczyło się więc bez żadnych zakłóceń. Ojciec siedział przy jednym końcu stołu, mając po obu swoich stronach matkę i mnie. Voldemort zajął miejsce naprzeciwko, z cioteczką Bellą i Pettigrewem po prawej oraz wujem Rabastanem i Snape'em po lewej. Świetność tych ostatnich rosła i gasła w zależności od strony, po której usadzał ich ten szaleniec. Najwyraźniej gwiazda wuja Rabastana akurat się wznosiła, a być może Snape popadł tylko w chwilową niełaskę. To, na jakich miejscach wylądowała cała reszta, nie miało znaczenia.
Po wymianie zwyczajowych żarcików na temat, kto został poddany torturom w mijającym tygodniu, a kto ma zostać zaavadowany w następnym, Voldemort wysyczał:
- Lucjuszu. - Sposób, w jaki wymawiał imię mojego ojca, nieustannie przyprawiał mnie o dreszcz. Jego na wpół wężowy język pieścił każdą spółgłoskę szczelinową. Mógłbym przysiąc, że stawał mu za każdym razem, gdy wymawiał „s", „c" lub „sz". - Ufam, iż Draco wie, komu jest winien swoją lojalność?
Uznałem w tym momencie przyjęcie Mrocznego Znaku za fakt dokonany, przed którym nie uda mi się uciec. Prawdę mówiąc, miałem ochotę wyciągnąć przed siebie ramię i powiedzieć: „Och, do kurwy nędzy, zrób to wreszcie i miejmy to już za sobą".
Matka miała jednak zupełnie odmienne plany.
- Panie - odezwała się chłodnym, opanowanym głosem, ignorując ojca, histerycznie gestykulującego pod stołem i nakazującego jej siedzieć cicho. - Z pewnością nie będzie to mądrym posunięciem, dopóki chłopiec uczęszcza do szkoły. Jego obecność w Hogwarcie jest bezcenna. Co się stanie, jeśli niechcący zdradzi, że nosi Znak? Nawet dorośli mężczyźni nie potrafią ukryć swoich reakcji na twoje wezwanie za jego pośrednictwem. Jeżeli zdarzy się to w trakcie lekcji, Draco zostanie wydalony ze szkoły. A to, jak sądzę, nie posłuży raczej twoim celom.
Na tym właśnie polega problem osób dotkniętych kompleksem wielkości: wszystko, co widzą, postrzegają przez swoje skażone megalomanią okulary. Pobielałe knykcie na dłoni matki, obejmującej filiżankę z herbatą, wyjawiły mi, iż zdawała sobie sprawę z ryzyka tego posunięcia, ale Voldemort, zazwyczaj niezwykle przenikliwy, zawsze ulegał swojej własnej próżności. Celne „nie posłuży twoim celom" uratowało mi tyłek.
- Tak, Narcyzo. - Jej imię ten zboczony skurwiel również kochał wypowiadać. - Doskonała uwaga. Poczekasz do dnia, w którym opuścisz Hogwart, Draco.
To był rozkaz.
Reszta siedzących przy stole powróciła do normalnego stanu subtelnego wyrywania sobie z rąk uprzywilejowanych pozycji.
Gdy wszyscy już sobie poszli, skierowałem się do swojego pokoju, rzuciłem na łóżko i zwinąłem w ciasny kłębek. Skołowany i przepełniony gniewem, niezdolny do zebrania myśli, próbowałem się zastanawiać, co dokładnie przyniesie mi zostanie śmierciożercą. Chwałę dla domu Malfoyów? Wątpię. Torturowanie na komendę? Już bliżej.
O zmierzchu w pokoju zjawiła się matka. Zaciągnięte kotary sprawiały, że z trudem rozpoznawałem w ciemnościach kontury jej sylwetki. Usiadła na łóżku obok mnie z kieliszkiem w ręce. Poczułem słodką, ostrą woń koniaku, który pijała razem z ojcem. Obracała szkło w dłoniach przez ponad godzinę, nie odzywając się ani słowem, podczas gdy pokój tonął w coraz to gęstszym mroku, tak że w pewnej chwili całkowicie przestałem ją widzieć. Od czasu do czasu przesuwała mi ręką po czole w czułej pieszczocie i przeczesywała palcami moje włosy, jednak nadal milczała. Gdy wreszcie wypiła koniak do końca, cisnęła pusty kieliszek do kominka.
Nawet teraz, całe lata później, ciągle mam w uszach dźwięk rozbijanego szkła.
Ignorując moje zaskoczone westchnienie, zwróciła się w moją stronę i powiedziała swoim zwykłym, niewzruszonym tonem:
- Dadzą ci ten Znak tylko po moim trupie.
- Ale...
- Żadnego „ale", słyszysz?
- Ojciec będzie...
Złapała mnie za ramiona, szarpnęła, zmuszając do pozycji siedzącej i potrząsnęła mną mocno.
- Twój ojciec jest zaślepiony, Draco. Zaślepiony własnymi ambicjami. Przez rok lub dwa będziesz musiał stąpać po cienkiej linie. Wszyscy będziemy musieli. A jeśli uda nam się zachować wielką ostrożność i ani razu nie pomylimy kroku... - gwałtowny uścisk jej rąk przemienił się w objęcie - ... wtedy przeżyjemy - dokończyła szeptem.

Czytając Między Wierszami {DRARRY}Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz