18

1.1K 102 0
                                    

Załamywanie rąk? Skądże. Mimo tego, że od dwudziestu lat nie posługiwałem się na poważnie magią (przywołanie zaklęciem tubki z nawilżaczem, parę czarów czyszczących lub okazjonalna aportacja wyczerpywało obecnie moje siły), kolejną godzinę spędziłem katalogując najpaskudniejsze klątwy, jakich mnie kiedykolwiek nauczono. Owszem, byłem niewiarygodnie skostniały i pozbawiony wprawy, lecz skoro zamiary to połowa sukcesu... Sądząc po natężeniu furii i rozpaczy skręcających mi żołądek, prawdopodobnie byłbym w stanie od ręki rzucić Niewybaczalne, ale nawet o tym nie myślałem. Ta możliwość nie wchodziła w rachubę. Nie byłem synem swojego ojca. Nie oznaczało to jednak, że poza tym jednym, nie zrobiłbym wszystkiego, byleby tylko odzyskać Harry'ego.
Matka przybyła świstoklikiem dokładnie o podanej godzinie. Wyobrażam sobie, jak wielką przysługę musiał być jej ktoś dłużny, skoro zdobyła nielegalny świstoklik do Nowego Jorku o piątej nad ranem.
- Jak...
Machnęła niecierpliwie ręką.
- Wysoko postawieni przyjaciele. Potrzebuję filiżanki herbaty. - Kierując się do kuchni, złapałem po drodze stojącą na komodzie butelkę Napoleona.
Kręciłem się między zlewem a kuchenką, nastawiając wodę na herbatę. Moje nerwy były tak zszargane, że dwukrotnie upuściłem dzbanuszek ze śmietanką, a raz cukiernicę.
- Chciałabym, abyś postarał się o skrzaty domowe, Draco - skomentowała matka z niezadowoleniem, drugi raz naprawiając zaklęciem dzbanuszek i napełniając go na nowo.
- Już je mam - zapewniłem ją i schwyciłem imbryk oburącz, aby donieść go do stołu bez dalszych wypadków. - Po prostu nie są magiczne.
- Mówisz o tych namiastkach Vincenta i Gregory'ego? - zapytała ze sporą ilością dezaprobaty w głosie.
- Lubię ich, a co ważniejsze, oni lubią mnie. Zrobią dla mnie wszystko.
- Miej ich na oku. Vincent dopuścił się kilku naprawdę paskudnych rzeczy podczas wojny. Gregory był... - urwała, wzdychając. - Był taki, jak spora część twojego pokolenia. Uwięziony przez okoliczności. Zostaw, niech herbata parzy się jeszcze przez minutkę. - Zatrzymała dotknięciem moją dłoń, wędrującą ku imbrykowi, a następnie owinęła wokół niej palce i zacisnęła je. Podobnie jak większość drobnokościstych Angielek nie wyglądała na swoje lata. Jej włosy wprawdzie posiwiały, dodawały jej jednak wyłącznie szyku, a nie wieku. Dopiero spojrzenie na ręce, poznaczone wypukłymi żyłami, pozwalało domyśleć się, ile lat może mieć w rzeczywistości. - Nie nosisz pierścienia, który podarował ci ojciec.
- Oddałem go Harry'emu - odpowiedziałem, nie mogąc zapanować nad krnąbrnym tonem. Pierścień symbolizował wszystko, co odrzuciłem. Ojca, magię, kraj. Nosząc go, czułbym się jak oszust.
- Pamiętaj, że niezależnie od tego, co uczynił twój ojciec, a wcale go nie usprawiedliwiam, naprawdę cię kochał.
Sparaliżowany złością, rozżarzony do białości ze wstrząsającego mną gniewu, wyrwałem się z jej uścisku, wstałem i zacząłem krążyć po pomieszczeniu, walcząc o spokój z każdym stawianym krokiem, zanim moje talerze, naczynia i szkło rozsypią się w na drobne kawałeczki.
- Draco, musisz...
- Matko, proszę, zamknij się! - krzyknąłem. - Nic tak jawnie nie wyraża miłości jak wydziedziczenie, prawda? Czy wypalił mnie już na drzewie genealogicznym? Widnieje na nim teraz czarna, spalona dziura w miejscu, gdzie powinno być moje imię? Czy...
W tej chwili zdarzyło się coś, co pokazało, dlaczego matka jest wyjątkowa. Spodziewałem się, że mnie zruga, że udzieli mi ostrej reprymendy za moją zadziorność, a ona tylko wstała, błyskawicznie przemierzyła kuchnię i otoczyła mnie ramionami, biorąc mocno w objęcia i kołysząc, jakbym nadal był małym dzieckiem.
- Mój synu - powiedziała cicho. - Mój biedny, biedny synu.
Wiedziałem, że to się w końcu stanie. Że w którejś chwili, o całe dwadzieścia lat za późno, zacznę szlochać z wściekłości i rozpaczy. Nad tym, że nie miałem wyboru. Ucieczka stanowiła największy akt miłości, na jaki mnie prawdopodobnie było stać. Oczywiście, że ojciec postrzegał to w innych kategoriach. To całkiem jasne. Podczas gdy ja ryczałem jak bóbr, matka poprowadziła mnie powoli w kierunku stołu i posadziła na krześle. Bez słowa wręczyła mi filiżankę wypełnioną w połowie herbatą, w połowie Napoleonem. Opróżniłem ją jednym wielkim haustem i podstawiłem matce pod nos, by nalała kolejną porcję. Wygięła brew w łuk i darowała sobie część z herbatą, napełniając naczynie po brzegi samym koniakiem.
- Harry był moim kochankiem. Jeszcze wtedy, gdy... - Zacisnąłem dłoń. - Zanim opuściłem Anglię. - Mogłem sobie wyobrazić, że zdążyła się już tego domyśleć, ale czas, gdy omijaliśmy niewygodne tematy, teraz zdecydowanie należał do przeszłości.
Z ustami przypominającymi cienką kreskę szczodrze doprawiła własną herbatę.
- Owszem, nie jest to dla mnie niespodzianką.
Nie należy dać się zwieść temu tonowi w jej głosie.
- Słuchaj, nie planowałem stracić dla niego głowy. To się po prostu stało. Pod pewnymi względami to mnie ocaliło, pod innymi uczyniło moje życie niemożliwym do zniesienia. Jeśli nie zrobiłbym tego dla niego, to...
Jeśli nie zrobiłbym tego dla Harry'ego, zostałbym, zgodził się na jakiś kompromis i szukał wyjścia z sytuacji. Jakich „grzechów" bym nie popełnił w ciągu minionych dwudziestu lat, przynajmniej nie miałem problemu ze spoglądaniem co rano w lustro, z czym mógłby być kłopot, gdybym pozostał wtedy w Anglii. Przeklęte „co by było, jeśli bym został", przeklęte to całe gdybanie. Pomagając Harry'emu, zdradziłbym ojca. Pomagając ojcu, zdradziłbym Harry'ego.
- Nie mogłeś...
- Tak mówisz? Nie, nie mogłem. - Mój głos brzmiał zbyt ostro, zbyt piskliwie, ale do diabła z tym.
Bo gdybym opowiedział jej wówczas o wszystkim, ona poprosiłaby, abym został i pomógł Harry'emu pokonać Voldemorta. Postawiłoby mnie to dokładnie w tej samej sytuacji, w tym samym beznadziejnym położeniu, wymagającym wyboru pomiędzy moim kochankiem a ojcem, z tą różnicą, że faktycznie musiałbym go dokonać zamiast nie decydować się na żadnego z nich. I choć opuszczenie Harry'ego i ojca wymagało ode mnie całkiem sporo odwagi, to wątpiłem, czy zdobyłbym się na dezercję, gdyby ona zażądała ode mnie, abym pozostał.
- Widzę - odparła krótko i zgodnie z poszanowaną, wiekową angielską tradycją zapobiegania kłótni dolała sobie odrobinę herbaty. Gdy uciekałem, ledwo wyrosłem z chłopięcego wieku, a teraz byłem zdziwaczałym, więcej niż dorosłym facetem. Nadal zmagaliśmy się z przedefiniowaniem granic między matką a synem.
- Śmierciożercy? - zapytałem.
- Rabastana skazano na dwadzieścia lat. Niektórzy nalegali na pocałunek dementora, jednak w końcu Wizengamot postanowił poprzestać na wtrąceniu go do więzienia. Głupcy. W zeszłym roku zwolniono go warunkowo i od razu przepadł bez śladu. Aurorzy niezwłocznie zwrócili się do mnie, kierowani podejrzeniem o ukrywanie go lub przynajmniej o udzielenie mu pomocy.
- Mam nadzieję, że posłałaś ich do wszystkich diabłów.
Za wstawiennictwem Harry'ego matka uzyskała w końcu dostęp do zamrożonych do tej pory kont bankowych Malfoyów. Połowę ich stanu straciła natychmiast z tytułu wypłaty odszkodowań wojennych, jednak to, co jej zostało, nadal stanowiło całkiem pokaźną sumę. Ministerstwo nie miało już nad nią żadnej władzy.
- Nie bądź niemądry, Draco - odparła szorstko. - W tamtym czasie bywałeś już w Anglii. Nie uzyskałabym niczego, nie godząc się na rozmowę z nimi. Podczas której, prawdę mówiąc, byłam prawie... gadatliwa. - Uśmiechnąłem się, ponieważ „gadatliwa" to absolutnie ostatnie określenie, którym posłużyłbym się do scharakteryzowania mojej matki. - Zasugerowałam im, aby rozejrzeli się za nim w Nowym Jorku. Jedna z odnóg rodziny Lestrange'ów przeniosła się tu po okresie terroru. Rabastan ma tu kuzynów, o ile dobrze pamiętam.
Przestałem słuchać, co mówiła, ponieważ przypomniało mi się pewne zadziwiająco łagodne, grudniowe popołudnie zeszłego roku, które spędziliśmy razem z Harrym na przechadzce po Gravesend Lane i oglądaniu wystaw sklepowych. Spacerowaliśmy i rozmawialiśmy, opowiedziałem Harry'emu kilka pieprznych szczegółów z życia luksusowej kurtyzany (które były o wiele za pikantne, by ukazać się na stronach moich książkowych wspomnień), a on reagował na przemian podnieceniem oraz szokiem. Nie zważaliśmy na to, dokąd idziemy i jakimś trafem znaleźliśmy się nagle na Przeklętym Łuku, amerykańskim odpowiedniku Nokturnu, cieszącym się równie ponurą sławą co jego brytyjska wersja. Zanim zorientowaliśmy się w pomyłce, nie zabrnęliśmy na szczęście zbyt daleko i udało nam się stamtąd dość szybko wycofać. Mimo tego musieliśmy zostać zauważeni i śledzeni aż do kamienicy, w której mieszkałem.
Z pewnością posłużyło to za podwaliny całego planu.
- Draco - powiedziała matka ostrym tonem, jakby powtarzała moje imię już kilka razy z rzędu.
- Przepraszam, właśnie coś mi się przypomniało. Rok temu, w grudniu, zaniosło nas z Harrym przypadkiem w nieciekawą okolicę w czarodziejskiej części Manhattanu. On musiał nas tam zobaczyć. Z pewnością niewiele się zmieniłem.
- Bardzo możliwe - zgodziła się. - Śledzę każdy numer „Proroka" i nigdy nie natknęłam się na najmniejszą wzmiankę o tym, że mieszkasz w Nowym Jorku, tak więc możemy spokojnie założyć, że albo on, albo ktoś wtajemniczony ujrzał was obu. Czy akurat tamtego dnia, czy też kiedy indziej, to nie gra roli. Twoja obecność na Gravesend Lane i tak z pewnością przykuła czyjąś uwagę. Wszystko, co robi twój Potter, pojawia się w wiadomościach. Do rzeczy. Dołohow nie wchodzi w rachubę. Był ostatnią osobą w Wielkiej Brytanii, która otrzymała pocałunek za udział w morderstwie tego wilkołaka, Lupina.
- Fenrir?
- Dosięgła go srebrna kula. W „Proroku" pisano, że jego wrzask można było usłyszeć aż we Francji. - W jej głosie zabrzmiała jawna satysfakcja.
- Ojciec Pansy?
Narcyza zareagowała lekkim prychnięciem.
- Poważnie wątpię, aby Parkinsonowie lub Flintowie brali w tym udział. Wizengamot zmył im głowy, a ich posiadłości zostały zarekwirowane, im samym jednak udało się uniknąć więzienia. I tak nigdy nie należeli do wewnętrznego kręgu, niezależnie od tego, co wygaduje ta łasa na towarzyski awans jędza, Prudence Parkinson. Carrowowie, Macnair, Mulciber, Avery, Rookwood, Selwyn, Travers, Yaxley, Gregory Goyle senior i Hadwyn Crabbe dostali po dziesięć lat. Rudolf powiesił się, zanim został postawiony przed sądem. Nie wydaje mi się, żeby miało to coś wspólnego ze strachem przed powrotem do Azkabanu, już raczej ze śmiercią Belli. Dziwne, swoją drogą. Rabastan jest zbyt inteligentny, aby posłużyć się Carrowami. Nigdy nie byli niczym innym niż podrzędnymi bandytami, w dodatku głupimi, a lata spędzone za kratkami spowodowały u nich degradację umysłową. - Przerwała na chwilę. - Jeszcze większą degradację umysłową. Mulciber umarł w więzieniu, podobnie jak Rookwood. Pozostaje nam więc - zaczęła odginać palce, wyliczając: - Macnair, Avery, Selwyn, Travers i Yaxley. Ilu, mówiłeś, było tych porywaczy?
- Dziesięciu.
- Hmmm. - Zabębniła palcami o blat stołu. - Spodziewam się, że zwerbował nowych pomocników. Może tutejsi kuzyni? Nie wyobrażam sobie, żeby Gregory lub Hadwyn byli w to wmieszani.
Zważywszy, że Vince i Greg byli idealnymi kopiami swoich ojców, brutalnymi, łatwymi do zmanipulowania, choć bezgranicznie lojalnymi, nie mogłem zrozumieć, czemu akurat nie.
- Sądzisz tak, ponieważ...?
- Po pierwsze, nie są szczególnie utalentowanymi czarodziejami, a Rabastan trzyma swoje ego na wodzy. Nie potrzebuje wokół siebie kliki liżących mu buty pochlebców.
- Czy to mniej więcej pasuje? - Wręczyłem jej listę *******, po raz tysięczny udowadniającą mi w całej wyrazistości, że była to wojna naszych ojców, a nie nasza.
Matka przebiegła oczami po pergaminie i skinęła twierdząco głową.
- Rabastan wykorzystałby tylko tych czarodziejów, którzy mają mózg oraz spore umiejętności magiczne.
- Zawęziliśmy tym samym pole podejrzeń do konkretnych nazwisk. Teraz powody. Dlaczego akurat ja?
Rzuciła pergamin na stół. Zmęczonym głosem, w którym pobrzmiewało „znam to już na pamięć", powiedziała:
- To nie ma nic wspólnego z tobą. Tutaj chodzi o twojego ojca.

Czytając Między Wierszami {DRARRY}Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz