20

1.3K 104 1
                                    


- Draco, proszę, usiądź.
- Nie - odpowiedziałem, nie przerywając krążenia po pomieszczeniu. Dlaczego wszystkie drogi zawsze prowadzą do Lucjusza Malfoya? Czy ja już nigdy się od niego nie uwolnię?
- Tak bardzo za nim tęsknię. Nadal - uściśliła matka. - Wracam do domu z partyjki brydża i rzucam rękawiczki na komodę w holu wejściowym. Jestem zniesmaczona faktem, że zawsze znajdzie się partner-idiota, który nie potrafi porządnie licytować, nawet pod groźbą utraty życia. Herbata czeka już na mnie w salonie. Nalewam sobie filiżankę, mówię: „Lucjuszu, nigdy nie zgadniesz, co zrobiła dziś ta kompletna idiotka, Durila von Statenberg" i odwracam się ku niemu. A jego wcale tam nie ma. - Zatrzymałem się na sekundę. Nie miałem na podorędziu żadnej riposty, ponieważ powiedzenie czegokolwiek kazałoby mi przyznać się przed samym sobą, że też myślałem o nim dzień w dzień i to wcale nie przelotnie. Nie, nie prowadziłem z nim wyimaginowanych pogawędek, które, rzecz jasna, można by uznać za oznaki szaleństwa. Wyglądało na to, że będę musiał sprowadzić matkę do Nowego Jorku. I to jak najszybciej. - Zdarza mi się to przeciętnie trzy razy w tygodniu. Nie zaprzeczam, że dopuścił się naprawdę strasznych czynów. Podobnie jak i tych naprawdę wielkich. - Jej twarz kurczyła się powoli, ukazując faktyczny wiek. Była nie tyle pomarszczona, co zatroskana i smutna. A także, o Merlinie, pokonana. A potem jej rysy same z siebie wygładziły się w typową dla niej szlachetną maskę, tchnącą pewnością siebie oraz sporą dozą surowości. - Nigdy nie przestałam go kochać.
Przeszliśmy płynnie na terytorium „zło i ojciec", a raczej „zło i mąż". Podjąłem przerwaną wędrówkę po kuchni, odmawiając przyjęcia do świadomości tego śmiesznego i zarazem bolesnego wyznania.
Choć reszta pomieszczeń w moim domu, wraz z głównym korytarzem, była zapraszająco przestronna, to kuchnia, jako niegdysiejsza domena uciskanych irlandzkich służących, przypominała wnękę wyposażoną w zlew i piecyk. W tygodniu zwykle jadałem kolacje poza domem i w odróżnieniu od moich sąsiadów nigdy nie odczułem potrzeby przebudowania pomieszczenia, gdyż decydując się na remont musiałbym poświęcić znajdujący się piętro niżej gabinet. Cóż ze mnie za idiota. Bo jeśli chce się porządnie krążyć, to udająca kuchnię klitka o wymiarach trzy na dwa i pół metra absolutnie nie spełnia koniecznych wymogów. Czego nie dałbym teraz za kolejne półtora metra!
- Ignorując mnie nie sprawisz, że problem zniknie - odezwała się matka surowo. - Pamiętasz tamto okropne popołudnie w naszym dworze, na krótko przed twoimi siedemnastymi urodzinami? Gdy...
- Jak mógłbym zapomnieć? - odgryzłem się podobnym tonem.
- Gdybym została wówczas wtajemniczona w twój sekretny romans - uniosła brew z jawnym potępieniem - z pewnością uprościłoby to sprawę. Niezależnie od tego i tak nigdy nie dopuściłabym, abyś stał się kolejną ofiarą Czarnego Pana. Straciłam już dla niego męża, syna dostałby tylko po moim trupie. Tamtego dnia zdecydowałam się na ciebie, a nie na twojego ojca. - Napełniła filiżankę koniakiem i jednym haustem opróżniła ją do połowy. - Nigdy nie powiedziałam mu, że to moje pieniądze ułatwiły ci ucieczkę. Nie mogłabym znieść tego, że o tym wie. - Jej głos cichł stopniowo. Musiałem się wysilić, żeby usłyszeć, co mówiła. - I nigdy nie pożałowałam tej decyzji. Byliśmy zmuszeni do dokonania wyboru, Draco. On poszedł swoją drogą, przekonany, że to ona zapewni nazwisku Malfoy poczesne miejsce w czarodziejskim panteonie. Jego marzenie się spełniło - dodała, wykrzywiając twarz. - Tyle że...
- To nie uzasadnia tego, co zrobił - warknąłem, wściekły na nią za próbę usprawiedliwienia ojca. - Nie wiem o połowie rzeczy, które ma na sumieniu i niedobrze mi się robi na samą myśl, że...
Wstała z krzesła, podeszła do mnie pewnym krokiem i chlusnęła mi resztę koniaku prosto w twarz.
- Nie waż się go osądzać - wysyczała. - Ja nie potępiam cię za to, że uciekłeś bez słowa. Nawet bez pożegnania. Za to, że kartki na Boże Narodzenie... jedyne, jakie od ciebie dostawałam, przestały nagle przychodzić. Za to, że wydawało mi się, iż straciłam nie tylko męża, ale i syna.Jedynego syna. Nigdy nie przestałam cię szukać. Pisałam listy. Pielęgnowałam znajomości z ludźmi, którymi gardziłam, w nadziei na najdrobniejszą wzmiankę świadczącą o tym, że nadal żyjesz. Czy ty robiłeś coś podobnego? Czy po prostu pogodziłeś się z myślą, że zapewne umarłam?
Odskoczyłem w tył, jakby mnie ktoś uderzył.
- Ja... ja... wysyłałem kartki, ale one ciągle do mnie wracały i wtedy... - Przypuszczalnie jakiś żądny zemsty ponurak w ministerstwie nie chciał przekazywać ich dalej do Szwajcarii. Jak miło. Ciekawe, ile satysfakcji udało mu się zaczerpnąć z tego obrzydliwego, małego oszustwa. Cóż, założę się, że śmiał się teraz do rozpuku, czytając nagłówki o moim romansie z Harrym Potterem, pojawiające się na pierwszej stronie „Proroka" co najmniej raz w tygodniu. - Nie wiedziałem, co robić, bo nie mogłem... Nie mogłem... wrócić do Anglii i spojrzeć... mu w oczy. Ojcu - wykrztusiłem.
- Och, kochanie - wyszeptała. W jej oczach przez chwilę lśniły łzy. Uniosła rękę, jakby chcąc dotknąć mojej twarzy, zaraz jednak pozwoliła jej opaść z powrotem. - Wybacz- podjęła już znacznie mniej nieswoim głosem. - Nie powinnam była tego robić. - Machnięciem różdżki osuszyła mi policzki i powróciła na opuszczone miejsce. - Usiądź, proszę. To krążenie staje się powoli irytujące.
W tłumaczeniu z języka Narcyzy na zwykły oznaczało to „Jeśli nie przestaniesz miotać się po kuchni, Draco, rzucę na ciebie jakąś klątwę". Opadłem na krzesło tak elegancko, jak tylko było to możliwe.
- Czy twój Potter cię potępiał? - Potrząsnąłem głową. Owszem, Harry czuł się zraniony i zachowywał się czasem jak ktoś pamiętliwy, nie mogąc tak do końca puścić w niepamięć mojego odejścia, ale w momencie, gdy przekroczył próg mojego biura, niósł w ręku metaforyczny bukiet wybaczenia. Wtedy tego nie rozumiałem, ale on, ofiara przeszłości (o ile w ogóle może być mowa o jakichkolwiek ofiarach), nigdy nie pozwolił, aby ta przeszłość go zdominowała. - To weź go sobie za przykład - ciągnęła matka chłodnym tonem. - Latami stąpałam po cienkiej linie, Draco. Całymi latami - dodała ostro. - I ty też to zrobisz. Zaakceptujesz fakt, że twój ojciec miał poważne wady i zaczniesz cieszyć się tym, że posiadał również masę zalet i umiejętności, a ogrom jego gniewu z powodu twojej dezercji był proporcjonalny do miłości, którą do ciebie czuł.
- Zabiłby Harry'ego - odparłem równie zimnym głosem. Ponieważ była to czysta prawda.
- Tak - przyznała. - Podobnie jak twój Potter zabiłby jego.
- Nie, nie zabiłby - zaoponowałem, czując, że w zasadzie powinienem teraz tryumfować. Harry naprawdę by się czegoś takiego nie dopuścił. - Zrobiłby to tylko w ostateczności, a i tego nie jestem pewien.
Tym decydującym o „wygranej" dyskusji argumentem chciałem zaledwie podkreślić, jak strasznie złym człowiekiem był mój ojciec.
Punkt dla mnie.
Matka obserwowała mnie uważnie przez minutę, po czym odezwała się pojednawczo:
- Być może wybrałeś lepszego z nich. Co nie zmienia jednak niczego. Kochałam twojego ojca. A on kochał ciebie. Był jednocześnie osobą cudowną i straszną. I nic tego nie zmieni. Draco, kiedyś będziesz musiał pogodzić się z tym, kim był twój ojciec i zaakceptować, że cię kochał i opłakiwał, jak zrobiłby każdy inny ojciec na jego miejscu. Pod wieloma względami wtedy dla niego umarłeś. Ktoś mógłby powiedzieć, że największą tragedię jego życia stanowiło wystawienie swojego losu na łaskę i niełaskę Voldemorta. Ja zaś uważam, że było nią to, iż nie potrafił uporać się ze swoim uczuciem do ciebie i umarł, zżerany przez olbrzymi konflikt wewnętrzny. - Przerwała, a po chwili powiedziała: - Nie bądź podobnym głupcem, synu.
To się jeszcze okaże, prawda? W cholerę z tym. W cholerę do kwadratu. Ryzykując częściową zapaść płuc, wyciągnąłem rękę po papierosy. Matka zręcznym ruchem usunęła je poza mój zasięg.
- Jak umarł? - wyrzuciłem nagle. To pytanie wisiało mi na końcu języka już od ponad roku.
- Popełnił samobójstwo.
- Co? - Złapałem butelkę z koniakiem, nie kłopocząc się już filiżanką i pociągnąłem solidny łyk.
- Nikt o tym nie wie i się nie dowie. - Przechyliła głowę i obdarzyła mnie wyjątkowo surowym i przenikliwym spojrzeniem, a ja wiedziałem, że nigdy nie pisnę Harry'emu ani słówka. Nie miałem do tego prawa. - Tylko raz w życiu posłużyłam się zaklęciem Imperius, rzucając je na uzdrowiciela, który przybył, aby poddać ciało Lucjusza diagnozie. - Wlepiłem w nią wzrok. Nawet gdybym nie miał za sobą trzech bezsennych nocy, a miłość mojego życia nie padłaby ofiarą porwania zorganizowanego przez szalonego, pełnego zła wujka, to nadal nie byłbym zdolny do całkowitego przetrawienia informacji, którymi mnie właśnie karmiła. - Początkowo uciekał się do czaru kamuflującego przez cały czas, nawet podczas snu. Był w stanie robić tak przez kilka lat, jednak gdy choroba zaczęła zjadać go stopniowo od środka, udawało mu się to z coraz większym trudem. Najpierw zdejmował z siebie zaklęcie, gdy udawaliśmy się na spoczynek. Potem rzucał je tylko wtedy, gdy wchodziłam do pomieszczenia. Wszystkie chwile, poza snem, spędzał przy biurku w bibliotece*, prowadząc badania nad możliwymi środkami uzdrawiającymi, przerzucając najciemniejsze z czarnomagicznych woluminów. Pod koniec nie chciał tam nawet światła. Nie odsłaniał okien. Przez dwa lata żyłam w prawie kompletnych ciemnościach, rozświetlanych od czasu do czasu ledwo żarzącym się kominkiem. Mrok nie skrywał jednak, jak coraz bardziej pomarszczony, jak stary, jak chory stawał się z dnia na dzień: z woskową skórą, pozbawiony swoich wspaniałych włosów, z czaszką ledwo okrytą nędznymi, szarymi kosmykami. A potem nie miał już w ogóle siły, by rzucać na siebie zaklęcie kamuflujące. Kiedy to odkrył, dawki eliksiru bezsennego snu, które przyjmował co wieczór, zaczęły rosnąć, aż...
Jej głos cichł stopniowo, aż w końcu zamilkła.
- Nie próbowałaś...
- ... go powstrzymać? - dokończyła, splatając oparte o blat stołu przedramiona i składając na nich głowę tak, że nie mogłem dostrzec jej twarzy. - Nie - odezwała się samym kącikiem ust. - Widział, że go obserwuję, gdy co wieczór podwyższał dawkę eliksiru, dopóki nie stawała się wystarczająca. Nadal nie jestem pewna, czego ode mnie oczekiwał: podważenia tego, co robił, czy też akceptacji. Następna ścieżka, którą nie mogłam za nim podążyć. - Merlinie, jak ja go nienawidziłem. Za to, że nie potrafiłem wybrać żadnego z nich. Za to, że zmuszał moją matkę, by stała się świadkiem jego codziennych zabaw w samobójstwo. Za to, że obrał ciemną stronę z taką chęcią, a następnie dostał szokującą nauczkę, że ona nie trzyma się zasad. - Jednak to nie eliksir był prawdziwą przyczyną jego śmierci. Nie mam żadnego dowodu na poparcie swojej tezy, ale myślę, że zabiło go zło.
Wziąłem następny łyk koniaku.
- Słucham? - zapytałem ochryple z powodu fali alkoholu obmywającej mi struny głosowe.
Uniosła głowę i wbiła nieruchomy wzrok w odległy koniec pomieszczenia.
- Zło - odrzekła prosto. - Uzdrowiciele ze Świętego Munga uznali to za zagadkową chorobę, zżerającą go od środka dzień po dniu, godzina po godzinie, ale ja jestem innego zdania. Myślę, że całe zło, jakie popełnił, osiągnęło w którymś momencie punkt kulminacyjny i zwróciło się do wewnątrz, zaczynając go zjadać. - Spojrzała na mnie i wysunęła podbródek w przekornym geście. - Zbrukał swoją duszę.
Nie tylko pomyślałem, że było to stekiem wierutnych bzdur, ale poczułem się totalnie i nieprzyjemnie zaniepokojony faktem, że moja twardo stąpająca po ziemi, nie uznająca nonsensów matka próbowała sprzedać mi te brednie. Usiłowałem nie zabrzmieć drwiąco, ale miałem za sobą kilka naprawdę paskudnych dni.
- Och, proszę. Gdyby ta teoria była prawdziwa, Lord Voldemort nie dożyłby swoich trzecich urodzin.
Jeśli ktoś mógł uchodzić za wcielenie „złego nasienia", to właśnie ten pierdolnięty dupek.
- Myśl sobie, co chcesz - odparła i skwitowała moją wypowiedź krótkim wzruszeniem ramion, co było bardzo we francuskim stylu i absolutnie nie pasowało do jej zdecydowanie brytyjskich barków.
A potem pomyślałem o Harrym. O Harrym, osieroconym, źle traktowanym w dzieciństwie, głodzonym, ale wyposażonym w rdzeń głębokiej prawomyślności, którą przesiąknięte było każde rzucane przez niego zaklęcie. Możliwe, że Harry i Voldemort, na stałe przypisani własnemu losowi, stanowili skrajności, pomiędzy którymi poruszała się reszta z nas. Pozostawiono nam drogę wyboru. Mogłem bez żadnego trudu pójść inną ścieżką - przyznaję to ze wstydem - i stłumić wszelkie wyrzuty sumienia oraz wątpliwości, ponieważ ta właśnie decyzja zapewniłaby mi aprobatę oraz jawnie okazaną miłość ojca. Zdusić w zalążku dylematy moralne, spychając odpowiedzialność za swoje okrutne czyny na jego barki.
Gdyby nie Harry.
Moje nerwy znajdowały się w stanie kurewsko skrajnego wyczerpania i jeśli zaraz nie zapalę... Stoczyłem krótkie starcie między zdrowym rozsądkiem a uzależnieniem od nikotyny, wygrane przez to ostatnie. Jak zwykle zresztą. Nie chcąc nawet spojrzeć w kierunku matki, przechyliłem się ponad stołem i złapałem paczkę z papierosami. Wytrząsnąłem jednego z jej wnętrza, próbując uspokoić rozlatane dłonie na tyle, by móc go przypalić. Ignorując bolesny protest własnych płuc, wessałem w siebie rakotwórczy dym tak mocno, jakby smakował ostatnim kutasem, którego miałbym mieć w ustach. Nikotyno, kocham cię.
- Dlaczego nie trafił do Azkabanu razem z całą resztą? - zapytałem, wiedząc, że właśnie tam było jego miejsce, choć nigdy nie przyznałbym tego na głos przed nikim innym poza matką.
- Oddajesz się absolutnie wstrętnemu nałogowi. Oduczę cię tego, nawet gdyby była to ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobię - prychnęła z obrzydzeniem, patrząc oczami zwężonymi w wąskie szparki na papierosa pieszczonego między moimi palcami, po czym wróciła do tematu. - Gdy odszedłeś, nie musiałam się już tak pilnować, co dało mi odrobinę swobody, otwierającej możliwości pomagania ministerstwu w drobniejszych sprawach. Dostarczyłam im tylu informacji, że po wszystkim mogłam złożyć oficjalne żądanie zachowania wolności twojego ojca, nie miałam jednak aż tak silnych wpływów, by powstrzymać ich od zamrożenia większości naszych kont bankowych. Toczyły się pewne... - urwała, jakby szukając słowa - ... negocjacje - uzupełniła zdecydowanym tonem. Pomyślałem, że musiała znać jakieś naprawdę pikantne szczegóły zagrażające ministerialnym głowom, ponieważ wrzawa z powodu niearesztowania ojca bez wątpienia była głośna i spektakularna. - Nie powiedziałabym, że przebiegały one w sposób prosty. Twój ojciec zorganizował i ponosił odpowiedzialność za kilka akcji, które na szczęście zakończyły się niepowodzeniem. Niestety Czarny Pan nie uznawał słowa „porażka". Gdy Lucjusz zawiódł po raz kolejny, Voldemort go złamał. Godzinami trzymał u swojego boku we dworze, każąc się obsługiwać: nalewać sobie herbaty, odbierać pocztę od sów. Nie traktował twojego ojca dużo lepiej niż skrzata domowego. Pod koniec wojny Lucjusz nie był już prawie zdolny do rzucania zaklęć, cała jego wiara w siebie legła w gruzach. Większość ludzi uznałaby zapewne, że dostał za swoje.
Przełknąłem olbrzymią grudę zalegającą mi w gardle.
- To musiało być straszne. To znaczy, być zmuszonym patrzeć na to wszystko. - Duma była siłą napędową mojego ojca. Nie mogłem wyobrazić go sobie wdeptanego w ziemię obcasem Czarnego Pana pod obstrzałem nieustannych, rozbawionych spojrzeń idiotów takich jak Carrowowie.
- Nie masz nawet pojęcia - przytaknęła matka bezbarwnym głosem. - Po upadku Voldemorta nasze życie poprawiło się odrobinę. A przynajmniej skończyło się zabijanie. Twój ojciec spędził swoje ostatnie lata w kompletnym i straszliwym osamotnieniu. Nigdy nie opuszczał dworu. Nie mógł znieść pogardy świata, który kiedyś trzymał w garści. Gdy uzdrowiciele ze Świętego Munga poddali się i zaprzestali prób leczenia, złożył do Wizengamotu podanie o zezwolenie na widzenie z Rabastanem.
- Oczywiście nie byli na tyle głupi, by mu je wydać - wtrąciłem z niedowierzaniem.
- Oczywiście, że nie, odrzucili jego prośbę. Wiem jednak, że twój ojciec i wuj przez lata utrzymywali ze sobą coś w rodzaju kontaktu listowego. Myślę, że w jakiś sposób przekupili strażników. Obaj nie mieli sobie równych, jeśli chodzi o znajomość sztuki czarnomagicznej i przypuszczam, iż ojciec prosił Rabastana o pomoc. Nadal wierzył, że czarna magia będzie w stanie mu pomóc. Zakładając to, w co wierzę ja, mogła ona jedynie przyspieszyć cały proces. Zła nie można uleczyć złem.
- Czy on...
Zanim zdążyłem zadać pytanie, tylne drzwi stanęły otworem. Renzo wrócił z Brooklynu. Na Kirke, zajęło mu to całą wieczność.
- Korek na moście? Gdzie Mario?
- Stephan poprosił, żebym ci to dał - odpowiedział zmęczonym głosem. Trzymał w dłoni butelkę Napoleona. Jak miło ze strony Stephana. Wkurzał mnie co prawda, ale czasem potrafił być...
Wyciągałem właśnie dłoń po koniak, gdy matka krzyknęła „Draco!". Na próżno. Renzo zdążył wcisnąć mi butelkę do ręki, a szarpnięcie magii pociągnęło nas za sobą.

Czytając Między Wierszami {DRARRY}Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz