Wszystkie moje obawy i lęki, nakazujące mi myśleć, że powrót do czarodziejskiego świata okaże się katastrofą o zdumiewających rozmiarach, sprawdziły się w stu procentach. Co do osobistego traktowania mnie przez otoczenie, to z powodu jak najbardziej zasłużonego przydomku mojego ojca jako prawej ręki Voldemorta, prześladowania rozpoczęły się w chwili, gdy wystawiłem czubek nosa na Pokątną. Za jego prawą rękę ludzie często uważali cioteczkę Bellę. To pomyłka. Nie była nią. Dzieliła z nim jedynie szaleństwo i łóżko, do którego wujaszek Rudolf wepchnął żonę z wielką gorliwością. Jednak nikt o zdrowych zmysłach nie kwapił się ze zbytnim zgłębianiem szczegółów tamtego niebezpiecznego układu.
Zwolennicy Pottera gardzili mną za coś, co określali jako niewyobrażalne tchórzostwo, zaś sprzymierzeńcy Voldemorta (tak, nadal istniało kilku jego wielbicieli, którym udało się umknąć przed czystkami i którzy obecnie całkiem nieźle przystosowali się do nowego porządku) przekreślali mnie, ponieważ nie zostałem i nie walczyłem u boku ojca. Założyli, że kierowałem się chęcią pieprzenia Pottera. Co było, no cóż, prawdą. Czułem się kompletnie i boleśnie wystawiony do wiatru. Przeklęty przez wszystkich. W wyniku powyższego Harry i ja wybieraliśmy w Wielkiej Brytanii mugolski styl życia, spotykając się od czasu do czasu z pracownikami redakcji tutejszej edycji magazynu lub umawiając się na sporadyczne kolacje z Pansy (której Harry nie cierpiał, ale dla mnie znosił) i Blaise'em (którego Harry nawet polubił).
Moje życie nabrało cech przywodzących na myśl doktora Jekylla i pana Hyde'a, oczywiście z pominięciem motywu psychopaty. Kiedy przywdziewałem mugolską skórę szefa redakcji, łapałem się na sięganiu po różdżkę, jako czarodziej ciągle kładłem rękę na moim Blackberry. Jedynymi chwilami, w których nie czułem się, jakbym miał na sobie nowe szaty cesarza, były te spędzone z Harrym. Tylko i wyłącznie one utrzymywały mnie przy zdrowych zmysłach. Niestety, dla nich musiałem balansować z narażeniem złamania karku między dwoma światami: miałem wrażenie, jakby solidne podeszwy moich butów bez przerwy natrafiały na wyjątkowo śliską skórkę od banana.
Dzięki Harry'emu zacząłem powoli odkrywać na nowo seksualność mojej młodości, namiętność niedyktowaną banknotami, hormonami lub nudą. Spora ilość mężczyzn może robić to równie dobrze z butelką po mleku: surowość tej pierwotnej potrzeby okazała się dla mnie dobrym wsparciem w ciągu lat sprzedawania ciała. Gdy tylko odbicie w lustrze pokazało mi, że najwyższy czas opuścić scenę, dopóki mogę o tym zadecydować dobrowolnie, a nie pod przymusem upływającego czasu, zacząłem odwiedzać nowojorskie gejowskie knajpy w poszukiwaniu jednorazowych przygód z brunetami o apetycznej aparycji. Po jakimś czasie stwierdziłem, że proste, tradycyjne wypady do barów po zapomnienie na jedną noc stają się nużące. Patrząc wstecz, jasno widzę, że nie zamierzałem oddawać w ten sposób swojego serca. Jedna niepotrafiąca odróżniać kolorów sierota, mająca trudności ze skleceniem porządnego zdania, przyblokowała moje receptory na całe lata. I to nie bez powodu. Ponieważ żaden z moich innych kochanków nie zrozumiał, że chęć posiadania mnie jest sprzeczna z moją naturą. Że to ja muszę posiadać.
Na Boga, obaj umieraliśmy z pragnienia. Pomijając kwestię samego pieprzenia się do nieprzytomności, Harry aż trząsł się z pożądania, ponieważ przez dziesięciolecia wypierał się swojej homoseksualności. Ja zaś skręcałem się z żądzy, ponieważ chodziło o Harry'ego. Wpuszczając go do swojego wnętrza, nie myślałem o jego przyjemności, tylko o mojej własnej. Bo moja przyjemność była jego przyjemnością. Oczywiście, że dawałem z siebie równie dużo, co dostawałem, gdyż w którymś momencie wszystko zamykało się w nieskończonym kręgu brania i dawania, ale mając na swoim koncie dobre dwadzieścia lat zadowalania innych, z rozkoszą stwierdziłem, że jedyne, co muszę robić teraz, to wygiąć się w łuk w odpowiedzi na jego dotyk i poddać uczuciu obłędnego szczęścia. Ponieważ on był w stanie mi je zapewnić. Ponieważ umierałem z tęsknoty za nim. Nie przeszkadzała mu moja podwójna natura. Nadal kochał Dracona i całkowicie stracił głowę dla Dee. Co w zadziwiający sposób sprawiało, że czułem się jednością. Tylko będąc z nim miałem wrażenie, że jestem cały: nie Draco czy Dee, ale połączenie ich obu. Niekiedy dominował Dee, niekiedy Draco. Był to ciągły, płynny proces.
Pomijając te dni, gdy wydawało mi się, że gram główną rolę w jakiejś niesmacznej ekranizacji powieści Roberta Louisa Stevensona* dla czarodziejskiej widowni, trwałem w równym zachwycie co Harry, odkrywający mnie na nowo. Mnie jako Dracona. Rozkoszowałem się możliwością ponownego używania magii bez poczucia strachu. Czyż nie było to bardziej ekscytujące niż wszystko inne? Poza tym nawiązałem kontakt z tym, co pozostało z mojego dawnego życia, choć nie było tego zbyt wiele. Matka, naturalnie, stanowiła mój priorytet. Dalej szła Pansy, z którą udało mi się nawiązać układ przerwany dwadzieścia lat temu, czyli powrócić do przyjaźni, bazującej zasadniczo na dwugodzinnych obiadach, miłości do martini oraz uderzająco zbliżonego gustu co do ubrań. A tam, gdzie znajdziesz Pansy, znajdziesz i Blaise'a.
Tak, pojednanie Ślizgonów odbyło się bez zgrzytów i przeszkód.
Co działo się zaś na froncie Pottera? Tam było już znacznie gorzej.
Skoro Weasley i Granger nie starali się nawet ukryć swojej dezaprobaty w mojej obecności, Bóg jeden wiedział, jak obgadywali mnie za moimi plecami. Dzieci Harry'ego gardziły mną całkowicie. Wiem, że wykazuję skłonność do przesady, ale w tym przypadku nie używam tego zwrotu lekkomyślnie. Bliźnięta - efekt ostatniego, rozpaczliwego wysiłku Harry'ego i Ginny, podjętego w celu ratowania małżeństwa: Morgana i Merlin (czy można nadać komuś bardziej idiotyczne imiona?) - były o wiele za małe, by zrozumieć, co się działo. Jako że nie wyrosły jeszcze z pieluch, większość czasu spędzały z rudą Wiewiórzycą. Za to zgodnie z moimi oczekiwaniami, w mgnieniu oka awansowałem do roli kozła ofiarnego starszych latorośli oraz ich zrozumiałej wściekłości i zaskoczenia rozwodem rodziców. Nasze pierwsze spotkanie w Hogsmeade, w kawiarni pani Puddifoot, okazało się totalną katastrofą i, niestety, jednoczesną próbą Harry'ego połączenia w jedno tak różnych etapów jego życia. Wrogość okazywana przez troje starszych dzieci (obecnie uczniów Hogwartu) była porażająca. Pierwsze zdanie, które wyleciało z ust tego wstrętnego dupka Jamesa, brzmiało: „Na Merlina, tato, skoro już postanowiłeś zostać gejem i wziąć sobie jakąś zabawkę do łóżka, to mogłeś przynajmniej rozejrzeć się za kimś o mniejszym przebiegu". Albus nie odezwał się ani słowem przez całą godzinę, pomijając nieuprzejme „cześć", a Lily nie przestawała kopać mnie po kostkach pod stołem, mrucząc kompletnie nieszczere przeprosiny za każdym razem, gdy jej but trafiał w moją nogę.
Ich rzadkie wizyty w naszym mieszkaniu nie były lepsze. James uparcie trwał przy swoim sarkazmie, Albus nie porzucał obrażonej miny, a Lily nadała nowe znaczenie słowu „diabelskość". Gdy wreszcie dotarło do nich, że nigdzie sobie nie pójdę, a ich ojciec wcale nie cierpi na jakiś zaawansowany kryzys wieku średniego, manifestujący się w nagłym pociągu do ssania kutasów, ich wrogie nastawienie nabrało gigantycznych rozmiarów. Przypisywałem Lily wiodącą rolę w tym najgorszym z sabotaży. Ponieważ nie wolno im było jeszcze używać magii, przenieśli swoje wysiłki na tak ucieszne wybryki jak sypanie soli do cukiernicy, tłuczenie naczyń „niechcący", włażenie do domu w zabłoconych butach, rozlewanie soku dyniowego i temu podobne. Oczywiście, Harry i ja byliśmy czarodziejami, więc owe psikusy mogły nas co najwyżej lekko drażnić, jako że szybkie Reparo i kilka zaklęć czyszczących usuwało rezultaty tego, co wymyśliły ich kretyńskie, smarkate mózgi. Skończyło się na tym, że przez cały czas, od chwili ich przybycia aż po sekundę, w której wynosili się siecią Fiuu do domu, bez przerwy trzymałem różdżkę w pogotowiu. Przesłania, nakreślone pomadką do ust na wszystkich lustrach, były nieco kłopotliwe („Malfoy, wracaj, skąd przyszedłeś!", „Malfoy, ty sukinsynu!", „Nienawidzimy cię" oraz mój osobisty faworyt, „Ty śmierciożercza kurwo!", wszystkie wykonane nieporządnym pismem Lily), ale do zniesienia. Jednak gdy zużyła cały sztyft szminki, tworząc napis „Pierdol się!" na skórzanym obiciu mojego ukochanego fotela od Eamesa**, wybuchnąłem.
- Słuchaj, czy ty nie możesz się za nich wziąć? Nie oczekuję, żeby mnie pokochali. Nie oczekuję nawet, żeby mnie polubili, ale jako twój partner domagam się, by respektowali nasz dom i nasz związek!
W odpowiedzi Harry zaczął się dąsać. Stał, obejmując się ramionami, patrząc na mnie wzrokiem wyrażającym zarazem winę i urazę, jakbym miał prawo stawiać sprawę na ostrzu noża, z drugiej strony jednak, jakim prawem stawiałem ją na jego ostrzu?
- Daj im czas. To tylko nastolatki - wymamrotał.
- Czas? Dobra. W tej chwili stąd wylatuję i pędzę wykupić wszystkie akcje MACa***, ponieważ sądząc po ilościach szminek, którymi twoja córka oszpeca nasze mieszkanie, niebawem będą musieli mocno podkręcić produkcję. Przynajmniej zarobię trochę forsy na jej nieznośnym zachowaniu.
- MAC?
Wycelowałem w niego palcem.
- Nie próbuj zbaczać z tematu. Albo będą się porządnie zachowywać podczas swoich wizyt, albo nie chcę ich tu widzieć. Nie jestem przyczyną rozpadu twojego małżeństwa i nie zamierzam zostać obsadzony w tej roli.
Opuścił ramiona i zacisnął usta w sposób zwiastujący nieuchronne nadejście kłótni.
- Masz rację, ale czy nie rozumiesz, że przez jakiś czas musimy liczyć się z utrudnieniami?
- Z utrudnieniami! - krzyknąłem. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, to nie był mój najlepszy dzień. - Dłużej już nie wytrzymam! Minął rok. Boże Narodzenie było, kurwa mać, najgorszym tygodniem w moim życiu. A pamiętasz te cudowne ferie wielkanocne? Zabraliśmy ich ze sobą do Nowego Jorku, a oni marudzili i jęczeli przez cały pieprzony czas. A raczej robili to James i Lily, bo niech mnie szlag trafi, jeśli wiem, jak w ogóle brzmi głos Albusa!
Wziąłem wtedy tydzień cennego urlopu, tyle samo wolnego dałem Renzowi i Mariowi, wysyłając ich do Miami Beach, a sam udzieliłem gościny piekielnym smarkaczom. Podczas gdy Harry taszczył ich walizki na górę, ja zwróciłem się do całej trójki, mówiąc cichym głosem, przesyconym taką dozą jadu, na jaką mogłem się tylko zdobyć (czyli dawką dość pokaźną):
- Jeśli tylko stwierdzę, że w tym domu coś znikło, zostało rozbite, zniszczone lub nie leży na swoim miejscu, to wtedy, zaklinam się na grób mojego ojca, rzucę na was klątwę tak szybko, że gały zapląsają wam w oczodołach. Zrobię z was kaleki. I gówno mnie obchodzi, że jesteście dziećmi. Jasne?
Zachowali się w miarę porządnie, ale nie przestawali marudzić ani na chwilę. Po pierwsze, jedzenie im nie smakowało. Mówimy o kuchni nowojorskiej! Jak nic musieli żywić się do tej pory pizzą, kiełbaskami i pure ziemniaczanym, ponieważ kręcili nosem na specjały hinduskie, tajskie, burmańskie, panazjatyckie, gwatemalskie, brazylijskie, chińskie, japońskie i hiszpańskie tapas. Poza tym: Central Park. Nuda. Muzeum Historii Naturalnej. Nuda. Piąta Aleja łącznie ze wszystkimi oszałamiającymi sklepami oraz specjalną wyprawą do Saksa**** i MACa. Nuda. Przejażdżka statkiem do Statuy Wolności. Nuda. Nawet dzień spędzony na Gravesend Lane, nowojorskim odpowiedniku Pokątnej, nie był w stanie wywrzeć na nich wrażenia. Nuda.
Podczas każdej wizyty Harry'ego w Nowym Jorku większość wolnego czasu spędzaliśmy właśnie na Gravesend Lane. Byłem zachwycony możliwością spacerowania po ulicy jako czarodziej bez ryzyka, że zostanę opluty lub zmuszony do nieustannego wypatrywania potencjalnej, rzuconej dyskretnie w moim kierunku klątwy. W Wielkiej Brytanii nauczyłem się unikać wszelkich magicznych miejsc. W trakcie ostatniej przechadzki z Harrym po Pokątnej, w przeciągu dziesięciu minut musiałem odbić nie mniej niż cztery zaklęcia upiorogacka. Możliwość plunięcia prosto w twarz była więc ostatnim z moich zmartwień.
Myśl o tym, że lato zbliżało się wielkimi krokami, a wraz z nim wizja ponownego najazdu tych wstrętnych dzieciaków, w dodatku na całe trzy miesiące...
- Albo one, albo ja! - krzyknąłem, kończąc kłótnię i aportowałem się na uliczkę w pobliżu hotelu Connaught, gdzie wynająłem pokój, po czym piłem tak długo, dopóki nie zasnąłem.
Teraz też leżałem na łóżku w swojej sypialni i wspominałem.
Tak mi przykro, Harry, tak bardzo mi przykro, mamrotałem raz po raz w poduszkę.
CZYTASZ
Czytając Między Wierszami {DRARRY}
Fanfiction,,,Harry strzepnął okruszki, które Hedwiga na niego upuściła, i z roztargnieniem rozwinął pergamin, ciągle wpatrzony w pełen wdzięku lot ptaka. Spuścił oczy i przeczytał pojedyncze zdanie, napisane bardzo starannym charakterem pisma: Myślisz, że McG...