9

1.3K 133 3
                                    


- Więc Harry zjawiał się u ciebie co drugi weekend pod koniec każdego tygodnia, który mieliście spędzić tutaj, w Nowym Jorku?
- Mógłbyś nastawiać według niego zegarek - westchnąłem.
- Pieprzenie się z tobą musiało uszkodzić mu mózg - skrzywił się Weasley.
Sam nie starała się nawet ukryć rozbawienia.
- Cóż, w odróżnieniu od cukierkowatego szczęścia, w którym ostentacyjnie pławisz się wraz ze swoją żoną, moje jest nieco mniej nieskazitelne. Jego dzieci mają mnie w głębokiej pogardzie. Dlatego też spędzam w naszym londyńskim mieszkaniu tak mało czasu jak to możliwe. Najwyżej dwa tygodnie w miesiącu, a przeważnie nawet niecały tydzień. Łapię samolot w poniedziałek rano i wracam nim w piątek rano. Harry bierze zazwyczaj świstoklik do Nowego Jorku w piątek wieczorem, a powrotny w niedzielę wieczorem. To dla ciebie oczywiście żadna nowość, ale w weekendy, których nie spędza tutaj, wybiera się albo do ciebie i twojej uroczej żony, proszę, pozdrów ją serdecznie, albo udaje się siecią Fiuu do Hogsmeade, by złożyć wizytę tym piekielnym bachorom, które nazywa swoimi dziećmi.
- Jestem chrzestnym tych bachorów, więc lepiej opanuj swój rozlatany jęzor. Tak więc jeśli ktoś chciał zaplanować porwanie, wystarczyło mu obserwować Harry'ego przez jakiś czas, góra trzy miesiące, a potem zorganizować napad na twoje biuro. Co też dokładnie zrobił.
- Czy ci, którzy zabrali Harry'ego, też byli czarodziejami? - zapytał DavyD.
- Skończysz wreszcie z tą obsesją na punkcie czarodziejów? - zrugałem go. Nie miałem serca powiedzieć mu, że gdy tylko rozwiążemy tę sprawę, z całego incydentu nie pozostanie mu ani jedno wspomnienie.
Weasley wskazał różdżką w stronę DavyDa.
- Wykapany Zabini.
- Już to słyszałem.
- Renzo i Mario...
- Tak, Crabbe i Goyle, a zanim otworzysz usta, Sam to Pansy, tylko wysoka i blond. - Gdy swego czasu Harry wytknął mi fakt, że zapełniałem emocjonalne luki udanymi namiastkami moich dawnych przyjaciół, nabrał on uderzającej jawności. Jedynymi osobami, których nie byłem w stanie zastąpić nikim innym, pozostali moi rodzice oraz Harry. Ponieważ byli, oczywiście, niezastąpieni. - Mówiłem ci przecież, że są dla mnie jak hogwarcki dom.
- Stephan i Courtney?
- Teo Nott, mający swój neurotyczny dzień...
- No, ja nigdy... - wtrącił pospiesznie Stephan.
- Naprawdę mamy zanudzić Weasleya twoim okiennym fetyszem i pociągiem do gzymsów, Stephan? - skontrowałem, machając ręką w jego kierunku. Skrzyżował ręce na piersi i nadąsał się, wydymając usta, ale przynajmniej zamilkł. - A Courtney to Milicenta, której fryzura ma akurat swój szczęśliwy dzień. A skoro już o tym mowa, Courtney, nie zniosę dłużej tego wiechcia na twojej głowie. Sam, umów ją z Patriciem. Na mój koszt. Czy możemy wreszcie, do jasnej cholery, przejść do sedna, skoro Harry jest nadal w ich rękach, a ja za krótką chwilę ostatecznie stracę nerwy?! - wrzasnąłem.
- Badam tylko grunt. Dobrze wiedzieć, że mam tu do czynienia z bandą Ślizgonów. Mów dalej, Malfoy. A wy wtrącajcie się ze wszystkim, co uznacie za ważne. Z rzeczami, których Malfoy nie zauważył albo nie zapamiętał.
- Jaki Malfoy? - szepnęła Courtney do Stephana.
Sam wywróciła oczami.
- Courtney, pozostań tym, kim zwykle jesteś, czyli korektorką w mojej redakcji, w której to dziedzinie sprawdzasz się genialnie. Odkąd Harry i ja zaczęliśmy się... - Zauważyłem, że Weasley zmrużył oczy, prowokując mnie do bycia wulgarnym, potrafiłem to jednak zignorować i stanąć ponad tym. Oczywiście, że z mniejszą dozą przyjemności, niemniej mogłem się na to zdobyć. - ...widywać - urwałem dla lepszego efektu - ponownie, Harry przenosi się do Nowego Jorku świstoklikiem, a Renzo przywozi go do biura. Przeważnie jemy piątkową kolację tylko we dwóch, ale za każdym razem, gdy kończymy kolejny numer, zabieram cały zespół na większą popijawę z wystawnym jedzeniem. Na Greenwich Village jest mała pizzeria, którą uwielbiamy, serwująca sałatkę cesarską z trzema kilogramami czosnku i kilkoma listkami sałaty rzymskiej. Wino przynoszę sam, ponieważ cenię sobie obecny wygląd szkliwa na moich zębach, a zgniłe pomyje, które tam podają, roztopiły mi już koronkę...
- Stawiasz wszystkim kolację - powiedział Weasley bez wyrazu, jak gdyby ktoś zaklęciem przegnał z jego głosu wszelką intonację.
- Oczywiście. Czy to aż tak zaskakujące? Harry ich lubi. Zarabiam masę forsy, a oni nie. I jeśli mnie spytasz, to zaprzeczę, że to powiedziałem, ale są naprawdę pierwszorzędni, każde z nich z osobna. Pracują dla mnie jak dzikie osły. Jestem wprawdzie samolubnym draniem, ale nie pozbawionym rozumu i doceniam ich starania. Naprawdę mam teraz w życiu wszystko, czego zapragnę, no może z wyjątkiem tego, żeby mój chłopak dobrał mi się do kutasa w tej właśnie chwili, dlaczego więc mam nie postawić komuś raz na jakiś czas takiej kolacji? Wspomniałem już, że jestem nieprzyzwoicie bogaty, prawda? Nie powinniśmy zapominać o możliwości opcji z okupem. Raz w miesiącu funduję mojemu zespołowi kolację. Harry wybiera się na nią z nami. A gdy już napchamy się po szyję pizzą i porządnym czerwonym winem, udajemy się chwiejnym krokiem tutaj i kończymy wieczór całymi litrami margarity. Brat Maria gra na trąbce we wspaniałej orkiestrze mariachi, a latem zdarza się i tak, że świętuje z nami całe sąsiedztwo. Olé.
- Pieprzony pedał - wymruczał Weasley, zerkając na Sam. Widziałem, jak moja asystentka próbuje ukryć rozbawienie, grzebiąc w poszukiwaniu papierosów w tym olbrzymim, skórzanym monstrum, nie mniejszym od podręcznej walizki, które sama uparcie nazywa torebką. Na moje znaczące chrząknięcie jej ręka zastygła w połowie drogi. Całkiem niedawno kazałem wyczyścić dywany z Aubusson, co kosztowało mnie dobre pięć tysięcy dolarów.
- Skoro ja nie mogę palić, tobie też nie wolno. Wyjdź sobie na taras na tyłach domu, jeśli już koniecznie musisz. Możesz nazwać mnie małostkowym i irracjonalnym, ale te dywany dopiero co zostały wyczyszczone, a zważywszy na to, że moje konto uszczupliło się o jakieś dwadzieścia tysięcy i więcej, ponieważ ciągle wywalam szyby z okien wybuchami niekontrolowanej magii, o stłuczonych kryształach nawet nie wspominając, byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś tu nie paliła. - Sięgnąłem do komody i odnalazłem w jej wnętrzu paczkę gum Nicorette, wyjąłem jedną drażetkę dla siebie, a resztę rzuciłem Sam przez stół. - Tak, mógłbym sprzedać się za fajki, ale „pralnie dywanów" to moim zdaniem nic innego niż pseudonim notorycznych szantażystów i jestem zdecydowany unikać ich ponownych usług do końca tego stulecia.
- Czy on zawsze jest taki? - zapytał Weasley.
- Zachowuje się odrobinę bardziej maniacko niż zwykle, ale w gruncie rzeczy tak, owszem - odparła Sam, przenosząc spojrzenie na mnie.
- Jestem pewien, że przez ten morderczy wzrok przemawia twoje uzależnienie od nikotyny, a nie ty sama.
Obdarzyła mnie absolutnie obłudnym uśmiechem. Wyszczerzyłem się do niej w odpowiedzi.
Weasley przewrócił oczami i machnął ręką, każąc mi kontynuować.
Opowiedziałem więc o końcu tamtego normalnego, piątkowego dnia w biurze. Wszyscy wbijali się w płaszcze, spiesząc się do pizzeri Luciano, a raczej robiło to czworo z nas. DavyD męczył się wpychaniem ramion w jakieś przypominające kimono coś, co wyglądało, jakby miało osiem rękawów: niedawno odkrył uroki chińskiej opery. A ludzie mówią, że to ja jestem pokazowym gejem! Słaniając się z ulgi po zredagowaniu numeru, z radością wypatrywaliśmy szalonej wieczornej imprezy na mój koszt. Harry wyszedł z windy z szerokim, zaadresowanym do mnie uśmiechem na twarzy oraz wielką, niesioną oburącz orchideą. Moje serce szarpnęło się w najpiękniejszy z możliwych sposobów, bo Harry, choć pozbawiony szczęśliwej ręki do roślin (samym spojrzeniem sprawiał, że usychały), dobrze wiedział, jak bardzo przepadam za orchideami. Nie zrobił nawet dwóch kroków, uśmiechając się jeszcze szerzej na widok mojej miny, gdy nagle dziesięć okrytych czarem maskującym postaci aportowało się w samym środku holu. W przeciągu dwóch sekund wszyscy zostaliśmy spetryfikowani, a Harry całkowicie skrępowany nie tylko zaklęciem, ale i sznurami, zakneblowany i oślepiony przepaską na oczy. Troje z napastników otoczyło go i aportowało się z holu, zabierając go ze sobą, cała reszta poszła ich śladem.
- ... a my leżeliśmy tam jeszcze przez sześć godzin, dopóki zaklęcie nie straciło mocy - zakończyłem relację.
- Malfoy, zaczniemy od ciebie. Opisz mi swoje wrażenia. Miałeś kilka dni, żeby wszystko przemyśleć. Nie chcę usłyszeć o tym, co się dokładnie wydarzyło, ale o twoich odczuciach, nawet tych najmniej istotnych. - Weasley powiódł szybko oczami po pokoju. - Jeśli któreś z was odniosło odmienne wrażenie lub nie zgadza się z odczuciami Malfoya, niech się odezwie.
Machnięciem różdżki zmaterializował znikąd rolkę pergaminu wraz z samopiszącym piórem, gotowym do sporządzania notatek. Oczy DavyDa omal nie wyskoczyły z orbit. O tak, Weasley będzie miał sporo roboty z modyfikacją pamięci całej tej ferajny.
- Myślę, że wszystko stało się przez tę orchideę. Doniczka musiała mieć przynajmniej dwadzieścia pięć centymetrów średnicy. Harry potrzebował obu rąk, żeby ją nieść.
- Dlaczego, do cholery, nie użył zaklęcia Redego?
- Zaklęcia Redego? - powtórzył DavyD jak echo.
- Nie zwracaj na niego uwagi. Dlatego, że... - Do diabła, jak bardzo bolało powiedzenie tego na głos. - Wiedział, jak kocham orchidee i chciał podarować mi ją w pełnej okazałości, a nie w wersji zminiaturyzowanej.
Wymieniliśmy spojrzenia z Weasleyem, bo właśnie to trafnie oddawało osobowość Harry'ego.
- Jak działa zaklęcie Redego? - zapytała Sam, energicznie żując gumę. Musiała skręcać się z chęci zapalenia, ale za nic nie chciała opuścić pokoju i przegapić jakiegoś soczystego, przesądzającego o winie szczegółu. Mojej winie, oczywiście.
- Pomyśl o promieniach powodujących kurczenie się rzeczy - powiedziałem, tłumiąc ziewnięcie.
- No to nie wydaje ci się, że przypuszczalnie nie niósł jej tak przez całą drogę? Mógł ją przecież najpierw zmniejszyć, a potem powiększyć, jadąc windą na górę?
Weasley zacisnął wargi i rozluźnił je po chwili.
- Tak, możliwe. Myślę, że orchidea ułatwiła im jedynie całą sprawę.
- A może i nie - wtrąciłem. Z pewnością nie było to ani miejsce, ani czas na przypominanie mugolskiego wychowania Harry'ego oraz faktu, że jego zdolność do posługiwania się magią nieprzerwanie stanowiła dla niego rodzaj szoku. W czarodziejskich rodzinach granice między czynnikiem ludzkim a nadprzyrodzonym są płynne. Mugolska część Harry'ego szła ramię w ramię z jego magiczną osobowością, nadal oddzielona od niej cienką granicą. Być może okazało się to nawet w pewnym sensie błogosławieństwem. Biorąc pod uwagę, jak potężna była jego moc, gdyby wychował się wśród czarodziejów, umiejętnościami przewyższyłby te, jakie mieli Dumbledore i Voldemort razem wzięci. Spoczywał na nim już i tak wielki ciężar, nie potrzebował dodatkowego balastu w postaci nieograniczonej magicznej mocy. Chociaż akurat teraz mogłaby się ona okazać przydatna. - Wiesz, że często robił różne rzeczy mugolskim sposobem. To tkwiło w nim zbyt głęboko. Inaczej niż u mnie czy ciebie.
- Mugolskim sposobem? - pisnął DavyD.
- Nie zwracaj na niego uwagi - odezwał się Weasley. - Masz rację. Nie dalej niż tydzień temu przyłapałem go, jak moczył koszulę, próbując usunąć z niej plamę po musztardzie, zamiast użyć prostego zaklęcia czyszczącego.
- Pod tym względem był w pewnym sensie idiotą - powiedziałem miękko.
- Dobra, więc zjawia się z tą przeklętą orchideą, a ci faceci aportują się do środka. Malfoy, coś wartego wzmianki odnośnie ich czaru maskującego?
Zacisnąwszy powieki, zmusiłem mózg do retrospekcji każdego pojedynczego niuansu. Nie uderzyło mnie jednak nic istotnego.
- Mówiłem to już tobie i Shackleboltowi. Nie odzywali się, nie jestem więc w stanie zidentyfikować ich głosów. Musieli być Anglikami, bo nadali sobie zaklęciem wygląd Griphooka, tego paskudnego goblina z Gringotta. - Odwróciłem się do DavyDa. - Spróbuj tylko powtórzyć choć jedno z tych słów, a zatłukę cię na śmierć krzesłem, na którym siedzę. Wybór Griphooka jako maski zdradził mi, że chcieli, abym ich przejrzał. Że jestem częścią tego wszystkiego. Dlaczego nie wyczarowali sobie przypadkowych twarzy? Dlaczego nie złapali go już w windzie?
Weasley skinął głową.
- Dlaczego nie użyli zaklęcia kameleona, żeby ukryć się przed tobą? Tak, chcieli, żebyś ich zobaczył. Ale dlaczego nie tutaj, w twoim mieszkaniu? Czemu w biurze?
Wywróciłem oczami.
- To Malfoyowie wynaleźli słowo „bariera", Weasley. Wątpię, żeby nawet twój brat, spec od łamania klątw, był w stanie przebić się przez tarczę chroniącą moje mieszkanie. A biuro nie znajdowało się pod ochroną, bo niby dlaczego? - Zauważyłem, jak mój głos stopniowo przeszedł w piskliwy krzyk, ale do diabła, nadal nie wiedzieliśmy więcej niż to, co było oczywiste już trzy dni temu. Całość zaplanowano z niezwykłą starannością. Porywacze znali Harry'ego. Znali mnie. Wiedzieli, że żyję jako mugol i że nie trzymam różdżki w pogotowiu. - To była szybka, precyzyjna operacja, Weasley. Harry nie wiedziałby, jak zareagować w pierwszej kolejności. Bronić mugoli? Bronić mnie? Bronić siebie samego, by móc następnie obronić nas? Było ich w sumie dziesięciu, po jednym na każdego z czterech mugoli, dwóch na mnie i trzech na Harry'ego. Ostatni z nich, z pewnością dowódca całej grupy, trzymał się z boku. Kimkolwiek byli, dokładnie wiedzieli, co robią.
O tak, zadziałałem odruchowo, jak mechanizm w zegarku. Na widok goblinopodobnych twarzy mugole zastygli ze strachu. Courtney zdążyła wydać z siebie zamierający pisk przerażenia, zanim zaklęcie unieruchomiło wszystkich. Dwóch z porywaczy przypadło ciasno do mnie, a z nieosiągalną, schowaną w bucie różdżką byłem niczym mysz w potrzasku. Zmysły Harry'ego zareagowały z szaleńczą szybkością, gdyż oczy rozszerzyły mu się w tym samym ułamku sekundy, gdy rozległ się trzask aportacji. - On wiedział, Weasley - ciągnąłem bezbarwnym głosem. - Widziałem jego oczy. Gdyby nie miał w rękach tej pierdolonej doniczki, to dałby radę... Pół sekundy i mógłby... To dla mnie przytaszczył to przeklęte zielsko... Inaczej byłby...
Zerwałem się z miejsca tak gwałtownie, że krzesło z hukiem uderzyło o podłogę. Nie przejąłem się tym ani odrobinę. Popędziłem schodami w górę, do mojego pokoju, rzuciłem się na łóżko i co sił w płucach zacząłem wrzeszczeć w poduszkę „KURWA!" Ponieważ Harry przyniósł mi orchideę na zgodę po naszej kłótni. Ponieważ groziłem zerwaniem. Ponieważ zażądałem, żeby wybierał: ja albo jego dzieci.
Ponieważ jestem cholernym kretynem.

Czytając Między Wierszami {DRARRY}Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz