Jedno zdjęcie do doniesienia prasowego, Caroline. Jedno. Nie więcej. I to takie, które sam zaakceptuję. Sok pomarańczowy, proszę - zwróciłem się do stewardesy. Wylecieliśmy o siódmej rano z lotniska JFK z planowanym przylotem na Heathrow o siedemnastej. Kolejne dwa dni miały być jednym wielkim, nieprzerwanym pasmem ściskania dłoni i słania uśmiechów. Nie cierpię się uśmiechać.
- Poproszę mimozę****. A gdy skończę, kolejną. W zasadzie może pani nie przestawać mi ich donosić. - Skrzywiłem się. Teraz, kiedy osiągnęła zamierzony cel, Caroline mogła pozwolić sobie na picie wszystkiego, co chciała. - Cztery zdjęcia.
- Jedno. Tylko i wyłącznie jedno jedyne. Zszokowałby cię fakt, gdybym był, na przykład, poszukiwanym w Wielkiej Brytanii zabójcą? - zapytałem wystarczająco dwuznacznym tonem, by zasugerować taką możliwość. - Opublikowanie zdjęcia może zagrozić mojej wolności. Pamiętaj, że morderstwo nie ulega przedawnieniu. Twoja prawdziwie napoleońska wizja sprośnego imperium prasowego załamie się całkowicie tylko dlatego, że nie potrafisz opanować swoich fotograficznych zapędów. Jedno. I to z profilu.
Zbladła i skinęła głową. Poczułem lekki niepokój, gdy dotarło do mnie, że uwierzyła, iż jestem zdolny do popełnienia morderstwa. Ale z drugiej strony zdawało się, że wolała zignorować to dla dobra przyszłości swojego czasopisma. Co za pieprzone szczęście. Moim wydawcą jest Ślizgonka z krwi i kości.
- Jedno zdjęcie - zgodziła się z westchnieniem. - Umowa Lorenza została podpisana, zapakowana w kopertę, wysłana i dostarczona. DavyD szaleje ze szczęścia z powodu awansu. Zgodziłam się też na podwyżkę dla tej paskudnej jędzy, Sam. Czemu więc jesteś taki pochmurny?
- Mówiłem ci już - wysyczałem przez zaciśnięte zęby - że nie chcę lecieć do Anglii. Dwa dni, to wszystko. W niedzielę o piątej po południu wsiadam do samolotu do Nowego Jorku. To nasza umowa. Dziękuję za zgodę na kontrakt Lorenza. Nareszcie może rzucić drugą pracę.
- I grzecznie warować ci u nogi? - zapytała szelmowsko.
- Mniej więcej.
Oczywiście zdawałem sobie sprawę z tego, że otaczałem się mugolskimi odpowiednikami moich niegdysiejszych ślizgońskich przyjaciół. Mario i Lorenzo doskonale sprawdzali się jako Crabbe i Goyle: umięśnieni podwładni, których najmocniejszą stroną była lojalność i dość nonszalanckie podejście do kwestii użycia przemocy. A Sam? Sam to Pansy. I chociaż ze swoją pełną, postawną figurą Amazonki (ważyła równo tyle, co ja) i jasnymi włosami fizycznie w ogóle jej nie przypominała, to dysponowała identycznym podstępnym sprytem i odwagą. Poza tym nigdy nie wahała się nawymyślać mi, gdy sobie na to zasłużyłem. Pansy zachowałaby się dokładnie w ten sam sposób. Gdy posiada się takie ego jak ja, potrzeba co najmniej jednej osoby w życiu, która potrafi sprowadzać z powrotem na ziemię, inaczej ryzykuje się popadnięciem w ostrą odmianę manii wielkości. Tak, to ukłon w twoją stronę, ojcze, możesz się pod tym jak najbardziej podpisać.
Nie chciałem myśleć o Vincencie, Gregorym czy Pansy. Wątpiłem w to, że wszystkim udało się przeżyć. Vince i Greg byli zbyt głupi, by utrzymać się długo na powierzchni, ich magiczne umiejętności przedstawiały się naprawdę żałośnie. Co do Pansy, trudno powiedzieć coś pewnego. Zakładałem, że Harry wygrał. Brak meldunków o masowych śmiertelnych wypadkach wśród mugoli z udziałem tajemniczego, zielonego światła sugerował zwycięstwo strony Zakonu. Prasa mugolska nie wspominała również o żadnych dziwacznych, niewyjaśnionych zjawiskach, z wyjątkiem mgły nieznanego pochodzenia, która okrywała wówczas Wielką Brytanię przez całe trzy miesiące. Dopowiadałem sobie, że musiał to być początek końca, jednak była to tylko czysta spekulacja. Odkąd całe lata temu zdecydowałem się żyć na wygnaniu, ani razu nie obejrzałem się za siebie. Od tamtej pory nie widziałem i nie rozmawiałem z nikim z czarodziejskiego świata. Nigdy nie odwiedzałem magicznych dzielnic miast, w których mieszkałem, nawet tej nowojorskiej, o dość imponującej powierzchni. Sam pościeliłem sobie mugolskie łóżko i teraz musiałem w nim spać - całkiem wygodnie zresztą, muszę przyznać.
Jedynym wyjątkiem, na który sobie rok w rok pozwalałem, było wysyłanie bożonarodzeniowych kartek do matki, aby dać jej znak, że jeszcze żyję. Robiłem tak aż do dnia, w którym jedna z nich wróciła, ostemplowana napisem „adresat nieznany". Przypuszczam, że ojciec zginął wraz z Voldemortem. A po zwrotnym nadejściu pocztówki uznałem, że matka również umarła.
Przez całe dwadzieścia dwa lata ani razu nie wróciłem do Anglii.
Podczas gdy Caroline pilnie doprowadzała się do stanu miłego podchmielenia, w myślach sporządzałem swoją prywatną listę podstawowych reguł.
Żelazna Zasada Numer Jeden: nie pójdę na Pokątną.
Właściwie będę starał się ominąć szerokim łukiem Londyn jako taki. Przyjęcie z okazji debiutu edycji brytyjskiej miało odbyć się w wynajętym do tego celu zamku w Sussex - nie w Wiltshire, dzięki Bogu, ponieważ trawy Wiltshire mają ten idealny, cudowny zapach, którego nie sposób doświadczyć nigdzie indziej w całej Brytanii. Jeśli moja noga postałaby w Wiltshire, prawdopodobnie załamałbym się do reszty.
Żelazna Zasada Numer Dwa: nie będę próbował odnaleźć Harry'ego.
Suplement do Żelaznej Zasady Numer Dwa: przestanę myśleć o nim „Harry".
Od tej pory będzie dla mnie wyłącznie Potterem. A jeszcze lepiej nie będę myślał o nim w ogóle, o tym, co robi, gdzie mieszka, czy się ożenił i czy ma dzieci, co, jak podejrzewałem, z pewnością nastąpiło. Wystarczy, że latami męczyłem się i zadręczałem zastanawianiem się nad jego losem. Dość tego.
Niemal całą resztę lotu poświęciłem na wbijanie sobie do głowy, co wolno mi robić, a czego nie. Pójdę na to cholerne przyjęcie, uroczyście wprowadzając nasz magazyn na rynek, ale nie będę torturować siebie samego szukaniem informacji o Potterze. Doskonały plan. Gdy zaczęliśmy podchodzić do lądowania, dojrzałem przez okno kwadratowe łatki pół, upstrzone punkcikami pasących się owiec. Na ten znajomy widok moje serce zadrżało jednocześnie z radości i tęsknoty, uświadamiając mi wyraźnie, że żadne inne miejsce na świecie nigdy nie zdoła zastąpić mi Anglii.
Podobnie jak nigdy nie udało mi się znaleźć nikogo, kto mógłby zastąpić mi Harry'ego, ale do tego wniosku doszedłem już dawno temu.
CZYTASZ
Czytając Między Wierszami {DRARRY}
Fanfic,,,Harry strzepnął okruszki, które Hedwiga na niego upuściła, i z roztargnieniem rozwinął pergamin, ciągle wpatrzony w pełen wdzięku lot ptaka. Spuścił oczy i przeczytał pojedyncze zdanie, napisane bardzo starannym charakterem pisma: Myślisz, że McG...