Rozdział 106

365 14 0
                                    

- Pomóc ci coś zabrać? - spytałam Roberta, który właśnie wyciągał z samochodu wózek i torbę naszej córeczki.

- Nie trzeba - uśmiechnął się. - Mamy wszystko?

- Chyba tak, w końcu ile rzeczy potrzeba na piknik?

- Racja.

Z licealnego parkingu ruszyliśmy prosto w stronę boiska, na którym miał się odbywać miejski piknik, dla uczniów, nauczycieli i ich rodzin.

- Rose! - krzyknęła Meg, gdy tylko pojawiliśmy się na murawie.

- Hej szwagierko - przywitałam się.

- A z bratem już się nie przywitasz?

- Jasne, ale najpierw z bratanicą.

- Śpi - stwierdziłam, gdy zaglądała do wózka.

- Raczej nie potrwa to długo, bo panuje tu spory gwar.

- Dzień dobry, panie Blackwell - przywitały się jakieś dziewczyny przechodzące obok i chichoczące pod nosem.

- Dzień dobry.

- Chodźcie, zajęłam nam miejsca - ponagliła nas dziewczyna.

Podeszliśmy do jednej z ław, a gdy Robert poszedł po przekąski, mała obudziła się. Wzięłam niespokojne maleństwo na ręce i w momencie, gdy przytuliłam ją do piersi, ktoś na mnie wpadł.

- Uważaj jak chodzisz! - krzyknął chłopak który wpadł na mnie.

- Raczej ty powinieneś uważać! - stwierdziła ostro Meg.

- Johnny.

- O - chłopak zauważył dziecko w moich ramionach. - Słyszałem, że Meg ma siostrzeńca, a nie siostrzenicę.

- To dobrze słyszałeś, ma siostrzeńca i bratanicę - oznajmiłam. - Może powinnam się znów przedstawić. Rosemary, tylko tym razem już Blackwell, żona pana Blackwella.

- O stary, coraz bardziej się pogrążasz - stwierdził chłopak, również należący do drużyny futbolowej.

- Niewątpliwie masz pecha co do naszej rodziny - oznajmił Robert, ni stąd, ni zowąd pojawiając się u mego boku.

- Przepraszam - i odeszli.

Na szczęście było nam dane zjeść w spokoju, ale później zauważyli nas współpracownicy Roberta.

- To są te twoje gwiazdy? - podeszła do nas starsza kobieta.

- Tak, to jest właśnie moja żona Rose i córeczka Mary Ann.

- Dzień dobry - chciałam wyciągnąć do kobiety rękę, ale trzymałam małą w taki sposób, że było to niemożliwe.

- Miło mi was w końcu poznać, Robert tyle o was opowiadał.

- Kochanie, to właśnie jest pani McDowell, nauczycielka matematyki.

- To ona?! - nagle podeszła dyrektorka i jeszcze kilka nauczycielek oraz nauczycieli, których poznałam przed spektaklem.

- Tak, pani Sceters.

- Witaj Rosemary. Proszę, mów mi po imieniu - uśmiechnęła się. - Mogę ją potrzymać?

- Oczywiście Emmo - podałam jej małą.

- Ale jest cudna - dodała inna kobieta.

- Nasz mały skarb - wyznał ukochany przyciągając mnie do siebie. - Możemy skorzystać z okazji i na chwilę ją zostawić? Jakby była niespokojna, to jest Meggie - oznajmił wskazując na siostrę. - Chciałbym wyciągnąć żonę na parkiet.

- Z największą przyjemnością się nią zajmiemy - stwierdziła dyrektorka.

- Robert, nie!

- Tak! - stwierdził i pociągnął mnie za rękę w stronę ułożonego parkietu.

Chwilę później zaczęliśmy tańczyć.

Tego wieczoru czułam na sobie setki spojrzeń, ale liczyło się tylko jedno, jego. Tego wieczoru przede wszystkim cieszyłam się z chwil spędzonych wspólnie z rodziną.

Droga ku przeznaczeniuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz