▪ one hundred sixty one ▪

407 21 105
                                    

~ Luka's pov ~

*Ponad dwa tygodnie później*

Kocham cię. Do zobaczenia.

Był to ostatni znak życia od Marinette. Od tamtej pory nie dane było mi widzieć jej przepięknych oczu. Tych iskierek radości w nich. Jej cudownego, niepowtarzalnego uśmiechu. Po prostu jej.

Dzień po dniu przychodziłem do szpitala, żeby patrzeć jak śpi. Za każdym razem prosiłem Boga, żeby chociaż na mnie spojrzała. Chociaż na sekundę. Nic więcej nie pragnąłem, tylko zobaczyć, że faktycznie żyje.

Damien mówił, że wszystko się udało. Że nie mam o co się martwić. Że po prostu jest bardzo osłabiona i budzi się tylko na badania, które jak na złość odbywają się, kiedy akurat mnie tutaj nie ma. Jak się dowiedziałem, to sama Marinette nie bardzo chciała, żebym ją oglądał, bo rzekomo wygląda jak śmierć. Jakby nie wiedziała, że od czasu pierwszej próby na statku, gdy się poznaliśmy, do dnia, kiedy została zamknięta w tym pomieszczeniu, już się diametralnie zmieniła z wyglądu. Była zupełnie inna - wychudzona, o niezdrowym odcieniu skóry, z widocznymi sińcami pod oczami i przygaszonym uśmiechem. Tylko oczy się nie zmieniły. One jako jedyne pozostały w swym pierwotnym stanie. W stanie, który doprowadził mnie do szaleństwa na jej punkcie. Bolał mnie tylko fakt, że pomimo iż wiedziała, że całkowicie mi to nie przeszkadza, ani nie robi różnicy, to i tak nie chciała pozwolić się zobaczyć.

Przez ten niemiłosiernie dłużący się okres, regularnie chodziłem do szkoły i na zajęcia teoretyczne z prawa jazdy. Starałem się skupić uwagę na czymś innym, żeby nie oszaleć. Tłumaczyłem też to sobie tak, że jeżeli teraz to wszystko ogarnę, to później będę miał dla niej więcej czasu, który będziemy mogli spożytkować, jak tylko będzie się nam podobało.

Mimo wszystko i tak codziennie lądowałem na dachu budynku naprzeciwko szpitala. Nie raz się zdarzyło, że towarzyszył mi Chat. Doskonale wiedziałem, że też się o nią martwi. Co ciekawe, faktycznie zaczęliśmy się dogadywać. Coraz częstsze ataki Władcy Ciem, jakby to nie zabrzmiało, zbliżyły nas do siebie. W końcu potrafiliśmy na sobie polegać i ufać sobie nawzajem.

Marinette by się to spodobało.

Dzisiaj znowu siedziałem na korytarzu i tępo wpatrywałem się w okienko do jej sali. Maria była na tyle miła, że zostawiła mi je odsłonięte. Była niedziela i miałem wolną chwilę, także byłem tam wyjątkowo w południe. W tygodniu o tej godzinie przeważnie miałem zajęcia, więc nigdy nie trafiłem na moment, w którym przychodziła do niej pani Sabine.

- Cześć, Luka - odezwała się kobieta, budząc mnie z letargu.

- Dzień dobry - uśmiechnąłem się do niej smutno. - Co tam słychać?

- Ech, sam wiesz. Cały czas martwi mnie, że jest taka nieobecna - spojrzała na córkę. - Odkąd w czwartek minęły dwa tygodnie, zaczęła za mną rozmawiać, gdy do niej przychodzę. Tylko... Tylko no... Jest to wymiana kilku zdań i później ją zostawiam, bo widzę, jakie jest to dla niej męczące.

- Rozumiem - westchnąłem. - Chciałbym, żeby chociaż na mnie spojrzała. Tak dawno nie widziałem jej wzroku.

- Ona też za tobą tęskni - zapewniła mnie kobieta, głaszcząc po ramieniu. - To jej walka. Musi teraz sama sobie dać radę. Ale jest silna i wiem, że wszystko będzie dobrze.

Uśmiechnąłem się na słowa kobiety, nagle dostrzegając, że jej córka otwiera oczy. Podszedłem uradowany do szyby, przyglądając się jej uważnie. Wtedy uśmiech opuścił moje usta, a zastąpiło go zdziwienie i narastający niepokój. Odnosiłem wrażenie, że Mari dziwnie porusza ciałem. Przechyliła lekko głowę w naszą stronę. Z jej ust coś się wylewało, a sprzęt nagle zaczął wydawać z siebie niepokojące dźwięki.

Marinette? Are you okay?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz