▪ seventy two ▪

1.2K 94 100
                                    

~ Lucas' pov ~

- Tak bardzo się boję, Lucas.

- Hej, ćsiii. Przecież nic się nie dzieje - przytuliłem ją mocno, gdy ona drżała przez wstrząsający nią płacz. - Dlaczego stamtąd uciekłaś?

- Bo... Bo ja... - jąkała się. - Boże, Lucas, ja widziałam tam swoje imię. Chciałam wrzucić ten piach, ale przyjrzałam się tabliczce i... i... - łkała. - Byłam pewna, że to mój pogrzeb. Moja trumna. Mój grób. Moja tabliczka. Miałam wrażenie, jakby rzeczywiście było tam napisane Marinette Dupain-Cheng.

- Za dużo emocji na raz - głaskałem ją po plecach. - Ćsii, nie płacz Mari.

Trwaliśmy tak z dziesięć minut, aż w końcu postanowiliśmy wrócić na cmentarz. A przynajmniej przed jego wejście.

- Wszystkich zebranych serdecznie zapraszam na stypę do restauracji "Paryskie niebo" - usłyszeliśmy głos Luki, który chwilę potem do nas podszedł. - Też wpadnijcie, razem z Damienem. Będzie miło - zachęcił nas mąż Margot.

- Nie wiem, czy Marinette się na to czuje - spojrzałem na nią. - Idziemy?

Mój głos musiał wyrwać ją z jakiegoś letargu, bo potrząsnęła głową i jakby optrzytomniała.

- Tak, czemu nie - starała się uśmiechnąć. - Jeszcze raz, najszczersze kondolecje, panie Luka. Margot była wspaniałą kobietą. Tak bardzo mi przykro. Jak się pan trzyma?

- Dziękuję. Jakoś leci. Nastawialiśmy się na taki obrót wydarzeń. Damien był u nas ostatnio chyba codzinnie i każdego dnia powtarzał tylko, że jest albo stabilnie, albo jeszcze gorzej.

- Tak mi przykro...

- No cóż, trzeba żyć dalej. Mam jeszcze tych szkrabów - machnął głową w stronę swoich potomków. - Teraz tym bardziej nie mogę się załamywać. Dla nich. Wybaczcie, ale muszę lecieć. Pogadamy na miejscu - pomachał do nas i odszedł w stronę samochodu, gdzie czekały na niego dzieci.

- Biedne małe...

- Jedziecie ze mną? - zagadnął nas doktor, który był identycznie załamany, co Mari.

- Jeżeli to nie problem - odpowiedziała mu dziewczyna.

- To chodźcie.

Podążaliśmy za nim, wsiedliśmy do auta i w ciszy odjechaliśmy spod kościoła.

- Mówcie coś. Ta cisza mnie dobija, przez co wariuję - wyznał Damien.

- A co tu mówić... Wszystko się pieprzy, jest coraz gorzej - odpowiedziała mu Mari.

- Co masz na myśli? - zaciekawiłem się.

- Czuję się do dupy. Po każdej chemii jest coraz gorzej, ostatnio tym bardziej, no ale to jestem jeszcze w stanie przetrwać. Nagle umiera Margot, co cholernie podłamuje mnie psychicznie. I do tego ta sytuacja z Luką. Po prostu mam dość.

- Dlaczego coraz gorzej? Jaka sytuacja z Luką? Czemu go tak w ogóle tu nie ma?

- Szkoda gadać. Mam wrażenie, że to już koniec - pociągnęła nosem. - Może i dobrze, że mu nie powiedziałam o białaczce - zaśmiała się nerwowo. - Przynajmniej nie jest ze mną z litości...

Niby tak o wypowiadała te słowa, ale łzy coraz liczniej spływały po jej policzkach.

- Może to już czas umrzeć - rozpłakała się. - To mogłam być ja, nie ona... Na co mi takie życie, gdzie ostatnimi czasy tylko cierpię...

- Ej, nawet tak nie mów - Damien odwrócił się w naszą stronę, gdyż staliśmy właśnie na czerwonym świetle. - Przestań pieprzyć głupoty. Jeżeli jeszcze ty mi się zawiniesz z tego świata to odchodzę z tego zawodu. Zawaliłem. Margot to moja pierwsza pacjentka, której nie udało mi się uratować. Nie umiem się z tym pogodzić. Nie wiem, co zrobiłem źle i dlaczego to cholerstwo wygrało - usłyszeliśmy klakson, więc lekarz powoli ruszył.

Marinette? Are you okay?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz