▪ one hundred fifty seven ▪

480 25 54
                                    

~ Marinette's pov ~

- Cholera! - krzyknęłam, gdy przy sprawdzaniu kurczaka, zahaczyłam dłonią o gorący piekarnik. - Szlag by to wziął - mamrotałam, kierując się do zlewu, żeby schłodzić oparzenie pod lodowatą wodą. - Nic mi dzisiaj nie wychodzi.

- Jak nic? Przecież już tyle masz przygotowane - odezwała się Tikki, która obserwowała mnie z okapu.

- To wszystko to tylko zimne przekąski, które swoją drogą przygotowywałam wczoraj z Luką. Nie mam nic na ciepło. Na dobitkę, ciasto za bardzo przyrumieniłam, a babeczki, jak na złość, po raz pierwszy w życiu wyszły mi zakalcowate - żaliłam się, dalej mocząc piekącą dłoń.

- Zadzwoń po Lukę. Pomoże ci i przy okazji trochę się uspokoisz, bo widzę, jak strasznie zestresowana jesteś - podleciała przed moją twarz i przyglądała mi się zmartwionym wzrokiem.

- Nie jestem zestresowana, tylko zmęczona. Poza tym, nie chcę go wykorzystywać.

- Prośba o pomoc to nie wykorzystywanie, Marinette.

- A daj mi spokój - burknęłam i wytarłam dłoń, biorąc się za krojenie cebuli. - Niech w końcu odeśpi swoje urodziny.

- Ale ty jesteś uparta.

- To chyba dobrze. W przeciwnym razie już dawno bym się poddała. 

Przy każdym kolejnym ciachnięciu, oczy piekły mnie coraz bardziej, więc już przestałam powstrzymywać łzy i pozwoliłam im zwilżyć moje gałki oczne.

- Wszystko okej, Mari?

- Nie. Nienawidzę kroić cebuli - przetarłam oczy rękawem, przez chwilę tracąc ostrość. - Kurwa! - krzyknęłam momentalnie, gdy zamiast trafić w cebulę, przejechałam ostrzem po palcu.

- Marinette, coś ty zrobiła?! - przerażone kwami podleciało do mnie ze ścierką, którą od razu zacisnęłam ranę.

- Mam dość. Mam już tego wszystkiego serdecznie dość.

Łzy dalej ciekły po moich policzkach, już nie wiem, czy to przez cebulę, czy z bólu, czy może jednak z bezsilności. Trzymając palec owinięty w ścierkę, przeszłam do salonu i położyłam się na kanapie.

- Nie chcę tego spotkania. Ani przeszczepu. Nie chcę izolacji od nich wszystkich - wymieniałam, pozwalając sobie na szloch. - A najbardziej to nie chcę tej cholernej białaczki - pochlipywałam, przymykając zmęczone oczy.

- Mari... - westchnęła Tikki i podleciała do mnie. - Jeszcze trochę. Już tak dużo wytrzymałaś. Jeszcze trochę i wszystko wróci do normy - starała się mnie pocieszyć, ale to brzmiało zbyt pięknie, żeby było prawdziwe. 

- Chcę spać. Jestem tak strasznie zmęczona.

Przymknęłam oczy z nadzieją, że w końcu nadejdzie mój upragniony sen, jednak nic z tego. Każde zamknięcie powiek kończyło się strasznymi koszmarami, przez które odpłynięcie w krainę Morfeusza było nierealne. Bezsilna, usiadłam na kanapie, tępo wpatrując się przed siebie, kiedy nagle usłyszałam otwieranie drzwi. Odwróciłam się, natrafiając na uśmiechniętą twarz Couffaine'a. Uśmiechniętą tylko na wstępie, bo dosłownie sekundę później malowało się na niej przerażenie i smutek. 

- Mari? Co się stało? - zapytał, od razu zdejmując buty oraz kurtkę i podchodząc do mnie. Przyklęknął i spojrzał prosto z moje załzawione oczy. - Co się dzieje?

Zamiast mu odpowiedzieć, rzuciłam się na jego szyję i uścisnęłam ze wszystkich sił. Nie dopytywał, tylko zaczął gładzić dłonią moje plecy. Jeszcze przez chwilę wstrząsał mną płacz, jednak obecność chłopaka okazała się być zbawienna i powoli zaczynałam się uspokajać. W końcu postanowiłam się od niego odsunąć, żeby móc spojrzeć na jego twarz.

Marinette? Are you okay?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz