▪ fifty eight ▪

1.3K 114 54
                                    

~ Marinette's pov ~

Wstałam dosyć wcześnie, jak na niedzielę, bo już o 8 byłam ogarnięta i jadłam śniadanie. Rodzice byli już w piekarni, więc Tikki spokojnie mogła towarzyszyć mi przy posiłku.

- Powiedział ci coś więcej? Albo może zasugerował, co postanowił? - dopytywałam, bo naprawdę ciekawość zżerała mnie od środka.

- Nie wiem, Mari. Jak pójdziesz do niego, to sama się dowiesz.

- W tym nie ma problemu. Gorzej, że mam wziąć Lukę ze sobą i... O cholera, nawet nie przedyskutowałam tego z Chatem. Ogólnie mało ostatnio akum i okazji, żeby z nim porozmawiać - zmarkotniałam.

Czarny Kot to nie tylko mój partner, ale i przyjaciel, więc to raczej normalne, że się za nim stęskniłam.

- Myślisz, że będzie miał mi to za złe? - zmartwiłam się na samą myśl. Nienawidzę się z nim kłócić.

- Nie będę ci robić złudnych nadziei, Marinette. Pamiętasz, jak raz czuł się urażony, bo to ty odwiedzasz Mistrza i rozdajesz miracula? On nigdy tego nie robił i naprawdę może się poczuć jak zwykły pomagier od brudnej roboty.

- Dzięki za pocieszenie... Nawet nie mam kiedy z nim tego obgadać. Z drugiej strony nawet nie wiem, co powinnam mu wówczas powiedzieć - jeździłam łyżką po dnia pustego już talerza. - Nie wiem...

- Zamierzasz mu w ogóle powiedzieć? - przełknęłam ślinę, czując jak robi mi się coraz cieplej ze stresu.

- Wiem, że powinnam, ale... - i właśnie wtedy usłyszałyśmy wybuch.

- No to masz okazję - stwierdziła Tikki i już po chwili była w moim miraculum.

W ekspresowym tempie znalazłam się u siebie w pokoju i wyskoczyłam przez okno, kierując się w stronę źródła zamieszania. Przy okazji rozglądałam się na boki, żeby dostrzec Chata.

Go jednak nigdzie nie było.

- Witaj, Biedronko. W końcu jesteś, już nie mogłem się ciebie doczekać - powiedział złoczyńca.

Nawet nie miałam sił wnikać, kto to jest. Niby jestem dopiero po drugiej chemii, ale już zaczynam czuć, że nie jestem taka pełna sił, jak wcześniej. I zaczynało mnie to martwić, bo jak Kota nie było, tak nadal nie ma.

- Muszę sobie poradzić sama. Dam radę, przecież nie raz już ogarniałam to w pojedynkę.

W głowie rozpoczęłam tworzyć jakiś prosty plan pokonania przeciwnika, jednak nie było to takie łatwe. Był wysoki i barczysty, przez co wyglądał na silnego. O wiele silniejszego ode mnie.

- Co robić, co robić... - głowiłam się i głowiłam.

Nie mając pomysłów, postanowiłam chociaż chronić świadków i przechodni przed latającymi autami i zapadającą się jezdnią.

Wtedy jeden pojazd poleciał idealnie na mnie. Nie mając czasu na jakąkolwiek reakcję, zdążyłam jedynie krzyknąć. Jednak, o dziwo, nic mnie nie przygniotło.

- Szybko, nie jestem już taki sprawny - usłyszałam głos mężczyzny.

Nie zwlekając, wyczołgałam się spod auta i jojem przyciągnęłam Mistrza.

Znaczy się, Żółwia.

- Dziękuję - powiedziałam ze spuszczoną głową, bo czułam, że po części zawiodłam.

- Nie ma za co. A teraz nie ma czasu na smutki, trzeba się z nim rozprawić - zmotywował mnie.

I tak oto przy pomocy Mistrza Fu i mojego szczęśliwego trafu pokonaliśmy Bestię.

Marinette? Are you okay?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz