Rozdział 77

107 21 11
                                    

Wzrokiem śledziła pęknięcia w suficie i wzorzyste pajęczyny. Liczyła, że to pomoże odwrócić jej uwagę od tego dziwnego stanu. Trudno to było nawet nazwać. Jakby ból grał z nią w berka – dotykał, a potem znikał.

Niepokoiło ją to i nawet, gdy sprawiało, że myślała o śmierci, nie zamierzała posłuchać Oleandry i zgłosić się do pielęgniarki.

To nie mogło być nic poważnego. Pewnie taki miała urok.

...Albo błąd w genach.

Za oknem była już noc. Nie wiedziała i nie obchodziło ją, która dokładnie godzina.

Kasamia nie próbowała ani spać, ani wstać. Chwilowo jeszcze nic jej nie bolało, ale wkrótce miało się to zmienić. Wiedziała, że wróci. Zawsze wracało. Każdorazowo, jak bumerang albo jojo. Tak było zawsze – norma – jedyne co ją niepokoiło to to, że objawy znacząco się nasiliły.

Nie potrafiła ich dłużej ignorować.

Usłyszała cichy szmer i pisk zawiasów, gdy okno nagle się otworzyło.

Usiadła, natychmiast wyrzucając z umysłu wszystkie myśli i wspomnienia związane z chorobą.

- Co to za mina? Nie myślisz o tym, ale wyraźnie czymś się martwisz – Wiatr krążył naokoło niej w nie do końca namacalnej postaci, aż wreszcie zatrzymał się i zmaterializował.

Nie rozumiała wachlarza emocji, jaki malował się na jego twarzy.

- Martwiłam się o córkę – robiła to tak często, szczególnie teraz, że zupełnie nie było to kłamstwo. – Trzy dni temu dostałam najnowsze zdjęcia, ale to wciąż za mało. Chciałabym móc ją zobaczyć, ale oni oczywiście mnie do niej nie zabiorą, bo dostanę bzika i ich wszystkich pozabijam, czy coś...

- Ja mogę – zadeklarował.

- Co? Zabić ich?

- Też, ale to chwilowo nie byłoby korzystne – ujął jej dłoń i zaczął kreślić na niej kółka. – Miałem na myśli, że, w pewnym sensie, mógłbym cię zabrać do Arii.

- I DOPIERO TERAZ MI O TYM MÓWISZ?! – wrzasnęła, a on się rozpłynął. Osiem i pół sekundy później do pokoju wbiegła ochrona. Dwóch mężczyzn, oboje uzbrojeni. Jeden spoglądał na nią niemrawo, a drugi gniewnie marszczył brwi i uniósł wyzywająco dolną wargę. – Głupi sen... k-krzyczałam przez sen – mruknęła, a oni skinęli głowami i wyszli. Wiatr powrócił do widzialnej postaci. – Tak, wiem, to było nie na miejscu. Ale myślałam, że nie możesz mnie tam zabrać, bo nie zdążylibyśmy wrócić.

- Ależ nie zabiorę cię tam fizycznie – naciskał na jej ramię tak długo, aż odpuściła i położyła się grzecznie na plecach. – Przypominam, że mówiłem: „W pewnym sensie".

- Co to z- – zasłonił jej usta.

- Zaśniesz, a ja pójdę do Arii – zaczął. – Gdy zaczniesz śnić powinienem być już na miejscu. Może ona cię nie zobaczy, ale ty zobaczysz ją. Pasuję ci takie rozwiązanie?

- Nie, bo teraz na pewno nie zasnę! – jęknęła, chowając twarz w dłoniach. Wiatr roześmiał się, a ona spojrzała na niego zza palców.

- Niczym się nie przejmuj – położył jej dwa palce na powiekach i powoli osunął je w dół. Czuła na twarzy powiew jego skóry, który utrzymywał się do momentu, aż jej powieki zamknęły się do końca.

Leżała z zamkniętymi oczami, wciąż jednakowo sfrustrowana. Otworzyła je, żeby powiedzieć mu, że nic z tego nie będzie. Momentalnie jednak znalazła się w zupełnie obcym, choć znajomo wyglądającym, pomieszczeniu. Podłogi i ściany wyłożone kafelkami, niewielka ścianka odgradzająca toaletę, winda kuchenna opisywana przez Burzę i coś na wzór łóżka, które wcale nie było wygodne – zwykła drewniana decha, przykryta kocem i przymocowana do ściany. Nawet psu, nie miałabym serca kazać na czymś takim spać.

Brakujący ElementOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz