Rozdział 111

82 14 31
                                    

Kasamia ostrożnie uchyliła drzwi, nasłuchując odgłosów z korytarza. Słyszała jedynie własny, przyspieszony oddech i stłumione szmery, uznała więc, że może się bezpiecznie rozejrzeć. Wcześniej upewniła się, że na jej skórze, czy też stroju nie pozostał żaden ślad, ani zagniecenie. Oparła się na moment, próbując uspokoić przyspieszone bicie serca. Promet wychylił się zza niej i również rozejrzał.

Wstrzymała oddech, gdy ich ramiona się musnęły. Ten pozornie przypadkowy kontakt przypomniał jej o wszystkim, co się wydarzyło. Serce waliło jej niespokojnie, a policzki paliły, mimo iż starała się to ukryć za maską obojętności. Ich spojrzenia się spotkały, i choć żadne z nich nie powiedziało słowa, oboje wiedzieli o czym myśli ten drugi.

Promet wziął głęboki oddech i wysunął się jako pierwszy. Kasamia odczekała pół minuty, zanim sama opuściła schowek, dodatkowo zabierając ze sobą wiadro i płyn do podłóg. Zaczekał na nią, a gdy go dogoniła, jego dłoń drgnęła, jakby chciała pochwycić jej.

- Wiem, że uważasz, że inaczej się nie uda, ale naprawdę wolałbym się nie kryć – wymamrotał, a żal zaćmił jego spojrzenie. – To nie jest wcale takie proste, jak mi się wydawało.

Kasamia uśmiechnęła się lekko, choć w głębi serca poczuła się winna. Kochał ją i pragnął, ale był rozdarty między potrzebą pocieszenia jej a świadomością, że nie jest to i nigdy nie będzie pełnoprawny związek. Tydzień temu dowiedziała się o ataku na bagnach i z każdym dniem pustka stawała się większa. A Promet w przeciwieństwie do reszty, która chodziła wokół niej na paluszkach, starał się ją wypełnić, poświęcając możliwe jak najwięcej swojego czasu.

Nadal nie wiedziała, jak to się zaczęło. To po prostu się stało. Raz, a potem drugi, kolejny i kolejny, aż straciła rachubę. Mogła się jednak założyć, że on znał dokładną liczbę. Ich małe spotkania przywracały jej oddech i zagłuszały ból, sprawiając, że choć na chwilę zapominała. Ale po wszystkim, nawet jeśli nie musiała obawiać się niechcianej ciąży, wciąż czuła się winna.

Jej maleńka Aria umarła, a ona zamiast udźwignąć te brzemię i opłakiwać ją jak należy, chwytała się wszelkiego sposobu, by tego nie robić.

- Tylko tak możemy być razem – przypomniała zupełnie niepotrzebnie, bo powtarzała mu to kilka razy dziennie, a pamięć miał dobrą. – Wiem, że nie tego pragniesz i nie będę cię winić, jeśli odejdziesz do innej – dodała z wymuszoną ignorancją, mimo iż serce stanęło jej na baczność.

- Daj spokój, wiesz, że nie o to mi chodzi – westchnął. – Zresztą, teraz to nawet nie potrafiłbym wyobrazić sobie siebie z inną. Ani ciebie z innym. Wszystko może nas dzielić, ale ja i tak będę cię kochać.

- Ja też cię kocham – odparła. – I dlatego, że cię kocham, nie pozwolę ci nikomu o nas powiedzieć. Nie chcę żebyś przeze mnie zniszczył sobie życie.

- Co najwyżej reputację, a dobrze wiesz, że i tak mało mnie ona obchodzi. Jestem dobrym człowiekiem i nie potrzebuję, by inni mi to powtarzali, żebym w to wierzył.

- Kiedyś zacznie cię to obchodzić...

- Mówisz zupełnie jak mój ojciec – roześmiał się bez humoru. – Oboje jesteśmy poważnymi, dorosłymi ludź- – przerwał i odchrząknął, by zatuszować błąd. – Oboje jesteśmy dorośli, wiemy jak jest, znamy nasze szanse. Powiedz mi, wyjdziesz za mnie, jeśli świat się nie skończy?

- Oświadczasz mi się?

- A widzisz tu gdzieś pierścionek? – atmosfera między nimi ponownie zaczęła się rozluźniać.

- Przenośny akt własności na palec? Raczej nie – parsknęła. – Będąc w temacie, właśnie uświadomiłam sobie, że Ma- Madyr? Manfred... chciałam powiedzieć, że dotarło do mnie, że narzeczony Oleandry, czyli Feniks to de facto Przypływ i że znam jego imię, ale jak widać się pośpieszyłam.

Brakujący ElementOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz