Była godzina jedenasta. Szymon zabrał trójkę maluchów do Parku Rozrywki. W drodze powrotnej planował zajrzeć do szpitala, do Nikodema.
Lusia wyrabiała rękoma kruche ciasto. Planowała przełożyć jego warstwy śliwkami, które wcześniej pokroiła w grube plastry.
- Marcel, dobrze, że jesteś - odezwała się widząc syna schodzącego po schodach. - Wsyp mi tutaj trzy łyżki kakao.
- Łyżki czy łyżeczki? - zapytał.
- Łyżki... Czubate...
- Spoko. Robi się.
Chłopiec zrobił to, o co prosiła go Daniela, po czym usiadł przy stole.
- Gdzie wszyscy? - spytał.
- Niko w szpitalu... - zaczęła.
- To akurat wiem - przerwał jej. - Mamo, wiesz, że wczoraj jak jechaliśmy z nim do szpitala to zżygał się tacie w samochodzie i to kilka razy... To samo, jak go zaprowadziliśmy na izbę przyjęć. Normalnie czekalibyśmy w kolejce, jak wszyscy, ale że Niko zaczął...
- Marcel... Twój brat miał wstrząs mózgu. Trochę empatii...
- Spoko. A gdzie tata i przedszkole?
- Przedszkole? - szepnęła z uśmiechem. - Tata zabrał przedszkole do jakiejś bawialni...
- O, szkoda, że się nie załapałem. Mamuś, a tak serio... Zrobisz mi dwie kanapki z szynką? Ja raz dwa się ubiorę i będę leciał do Amelki, bo mam do niej sprawę...
Lusia uśmiechnęła się.
- Synek, a widzisz, co teraz robię? - spytała spoglądając na stolnicę.
- Spoko. Zrozumiałem - odparł. - Sam sobie zrobię kanapeczki - dodał kierując się w stronę lodówki. - Dwa plasterki szynki, dwa plasterki sera... I gotowe... A, i chlebek... Spoko.