Jeden chory. Drugi nie chce robić lekcji... Nie, on chce robić lekcje, tylko nie może, bo musi pobawić się z chomikiem... Ręce opadają na to wszystko.
Jakby tego było mało Szymon poszedł do sypialni się położyć i zostawił mnie z tym wszystkim samą.
- Franek, dość tego! - powiedziałam. - Jest wpół do ósmej a ty nie masz jeszcze zrobionych lekcji!
- Przecież robię - odpowiedział.
No tak, robił... Od godziny czternastej do dziewiętnastej trzydzieści zrobił trzy zadania... W tym czasie miał - nie przesadzam - ze sto przerw na pogłaskanie Czopka.
No i nastał ten długo wyczekiwany przeze mnie moment. Mój mąż wyszedł z sypialni. Włosy miał potargane na wszystkie strony. Zmierzył wzrokiem siedzącego na podłodze Franciszka. Podszedł do niego, podniósł go i dał mu klapsa w tyłek. Zdębiałam. Nie miałam pojęcia za co go uderzył. Ale po chwili wszystko stało się jasne.
- Brat leży z gorączką, a ty boso biegasz po podłodze? Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nosił kapcie?!
Franek bez słowa pobiegł na korytarz po swoje buty. Po chwili wrócił ze zwieszoną głową.
- Nie ma - rzekł.
- Jak nie ma? To szukaj tak długo aż znajdziesz!
Franuś pobiegł na górę. Poszłam za nim. Trochę czasu nam zajęło zanim znaleźliśmy jego kapcie. Jeden leżał pod łóżkiem Jasia a drugi był w pudle z zabawkami.
- Chodź, lekcje szybko zrobisz... - powiedziałam i położyłam Frankowi rękę na ramieniu. Zeszliśmy na dół. W tym czasie Szymon zrobił kawę dla siebie i dla mnie.
- Franek nie ma jeszcze zrobionych lekcji? - odezwał się do mnie.
- Nie ma... Wszystko jest na mojej głowie... - odparłam. Trochę się przed nim wygłupiłam, bo w zasadzie tego popołudnia nic nie było na mojej głowie z wyjątkiem przypilnowania Franciszka z lekcjami.
Szymon, jak to Szymon, wziął do ręki ćwiczenia Frania. Przywołał młodego gestem ręki.
- O, nie, nie, nie... Tak nie będziemy robić. Na czas odrabiania lekcji, Czopek idzie do klatki - rzekł stanowczo.
Franek nie miał nic do gadania. Wzięłam chomika z jego ręki i zaniosłam na górę. Gdy wróciłam, mój synuś siedział przy stole, na kolanach ojca i bez słowa odrabiał lekcje. Nie wiercił się, nie marudził, nie dyskutował, a na stopach miał kapcie.
- To może ja się wezmę za przygotowywanie kolacji, co? - odezwałam się.
Szymon uśmiechnął się do mnie. Ucałował Frania w tył głowy. Otworzyłam lodówkę. Będzie jajecznica - postanowiłam. Położyłam patelnię na kuchence. Wrzuciłam niewielką kosteczkę masła i czekałam, aż się troszkę rozpuści.
W wielu rzeczach jestem dobra. Piekę naprawdę pyszne ciasta - szarlotkę, sernik z rosą albo z bezą, kruszona. Robię też dobre półkruche rogaliki według przepisu mojej mamy... Ale muszę się do czegoś przyznać - nie umiem smażyć jajecznicy. Zawsze za mocno ją przesuszę. Za to jajecznica Szymona to cud, miód i orzeszki... Miodzio... Palce lizać!