Rozdział 48

135 4 0
                                    

Wszyscy chodziliśmy podenerwowani. Theodore i Blaise żyli dalej w ''swoim'' świecie, Rosie martwiła się o wszystko i we wszystkim widział zagrożenie. A Mattheo? Eh... Mattheo nie spał od ponad tygodnia. Za każdym razem, gdy się przebudzałam widziałam go w tej samej pozycji. Siedział tyłem do mnie na skraju łóżka, lekko pochylony i bawił się palcami. Pochylał głowę i mierzwił włosy. Widziałam wtedy Jego bezradność. Wiedziałam, że buzuje się w nim krew, lecz nic nie mógł zrobić. Wracaliśmy do punktu z paru miesięcy wcześniej. Powiedzieć dyrektorowi i przyszykować się na ewentualny atak, czy nic nie zrobić aby uchronić naszych przyjaciół? Siedziałam nad tym tematem godzinami i, wiedziałam, że nic nie zrobię. Bałam się tego oczywiście, ale najważniejsze dla mnie było bezpieczeństwo najważniejszych osób w moim życiu.

Każdy starał się czymś zająć. Rosaline całymi dniami czytała książki, Mattheo również czytał, ciężko trenował i pił, aby nawalonemu udało się w końcu zasnąć. Na początku starałam się temu zapobiegać i znajdować inne rozwiązania, jak leki czy czary ale nie pomagało. Na treningach był agresywny i wyładowywał swoją złość na kolegach lub na meczach. W ostatnim meczu staranował trzech graczy Hufflepuf'u. Po meczu udał się z profesorem Snape'em na rozmowę, podczas której dostał naganę, ale chociaż mecz wygraliśmy. W ogóle to stał się agresywny do każdego, kto wszedł w Jego drogę – bardziej niż zazwyczaj. Gdy wtedy był death stare i jakieś zaczepki z Jego strony – teraz zaczynały się bójki i szarpaniny. Czasami był nieokiełznany, gdy łamał komuś nos czy kopał na sam koniec.

~~

- Lyra! - wbiegła do pełnego Wielkiej Sali Rosie zdyszana, gdy odrabiałam zadania,

- Co się stało? - zapytałam lekko przestraszona,

- Mattheo znowu się pobił z jakimś siódmoklasistą... - opadły jej ramiona, gdy do mnie dobiegła,

- Co? Przecież to już drugi raz w ciągu tego tygodnia. - był czwartek... - Gdzie On jest? - czułam na sobie wzrok wszystkich w najbliższym otoczeniu i stołach innych domów,

- Wzięli ich do skrzydła szpitalnego. - oznajmiła, gdy zbierałam swoje rzeczy i narzuciłam zła szatę na siebie,

Nie mam pojęcia, czy potem coś jeszcze mówiła. Byłam okropnie zła. Szturmem wyszłam z pomieszczenia i szybkim krokiem skierowałam się w wyznaczone miejsce. Była środa a ten debil pobił się drugi raz w tym tygodniu. Był koniec maja a on był coraz bardziej męczący. Weszłam po schodach i skręciłam w prawo do dużych drewnianych drzwi. Otwarłam je mocno i weszłam szukając Go po pokoju. Gdy szłam przed siebie zatrzymałam się zamurowana i spojrzałam wprawo. Na łóżku leżał jakiś gryfon z siódmego roku. Wokół niego stały dwie pielęgniarki i profesor McGonagall. Na całej szacie miał krew, nie mówiąc już o twarzy. Kulił się z bólu łapiąc za brzuch. Stałam przerażona z szeroko otwartymi oczami. Nie... Nie mógł czegoś takiego zrobić. 

- Trzeba będzie przysłać zawodowego doktora, pani profesor. - oznajmiła pani Pomfrey znad głowy chłopaka, którego opatrywała bandażem,

- No dobrze, już wyślę wiadomość. - odparła ciężko i zwróciła swój wzrok na mnie, na co przełknęłam ślinę. Popatrzyła na mnie z wyrzutem, na co odwróciłam głowę i ruszyłam przed siebie.

Minęłam przedostatnie parawany i po lewej stronie znalazłam chłopaka. Siedział na łóżku szpitalnym pochylony do przodu i opierał swoje przedramiona na kolanach. Patrzył w biały materiał kotary przednim i cały trząsł się ze zdenerwowania. Stałam tak chwilę trzymając się materiału torby z książkami, która utrzymywała mnie przed przewaleniem się na ziemię. Całe ręce miał pokryte we krwi tego biedaka. Nie widziałam twarzy, ale mogłam zauważyć porządną polewę ze złamanego nosa. Krew spływała mu po ustach, brodzie, szyi aż do samej koszuli. Miał poluzowany krawat i odpięte pierwsze dwa guziki koszuli. Gdzieniegdzie na mundurku widziałam plamy ciemnej krwi.

Till The EndOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz