Rosa
Nie miała pojęcia, co powinna zrobić. Krążyła tam i z powrotem, poirytowana własną, narastającą z każdą kolejną sekundą bezradnością. Chciała zacząć krzyczeć i nawoływał Jocelyne, po cichu licząc na to, że w ten sposób jednak uda jej się zwrócić na siebie uwagę dziewczyny, ale powstrzymała ją świadomość tego, że w ten sposób mogła co najwyżej sprawić przyjaciółce dodatkowego cierpienia. Nie rozumiała na czym to polegało, ale wszystko wskazywało na tym, że to było ceną chwilowego spokoju, który w jakiś sposób zapewniono Joce – ból głowy, który zdecydowanie nie wróżył niczego dobrego.
Niechętnie zmusiła się do tego, żeby wycofać się w głąb korytarza, ledwo tylko upewniła się, że najmłodsza z Licavolich nie zostanie sama. Powrót Dallasa, który natychmiast dopadł do dziewczyny, był niczym jednoznaczny sygnał, nakazujący Rosie podjęcie natychmiastowego działania. Problem polegał na tym, że nie miała nawet pewności, co i dlaczego powinna zrobić. Carol nie pomagała, najwyraźniej nie zamierzając udzielić dokładniejszych wyjaśnień, wątpliwym zresztą wydawało się to, by odpowiednie informacje mogły dojść do Jocelyne. Musiała poszukać jakiegoś innego rozwiązania, ale to pozostawało dość problematyczne w sytuacji, w której było się ni mniej, ni więcej, ale przenikającą przed przedmioty, niesłyszaną przez nikogo mgiełką.
Och, w najgorszym wypadku mogła zawsze spróbować nawiedzić dom rodziców dziewczyny. Może gdyby trochę się postarała, zdołałaby narobić chociaż odrobinę zamieszania albo zaczęła stukać morsem konkretne komunikaty. To też mogłoby być jakimś wyjściem, ale...
Prawdziwy problem polegał na tym, że takie wtrącanie się mogłoby okazać się ryzykowne. Co prawda na tę kwestię była w stanie jeszcze przymknąć oczy, ale na świadomość uciekającego czasu oraz zbyt wielkie ryzyko tego, że jednak nie zostanie zrozumiała, już zdecydowanie nie. Potrzebowała jakiegoś konkretniejszego, pewnego planu, nic jednak nie wskazywało na to, żeby ten w jakiś cudowny sposób miał przyjść jej do głowy.
Dłuższą chwilę kręciła się po korytarzach, szukając czegoś, czego nawet nie potrafiła sprecyzować. Zajrzała nawet do pokoju, który prawie na pewno zajmował Jeremi – brat Carol – nic jednak nie wskazywało na to, żeby chłopak ją zauważył, chociaż kilkukrotnie z premedytacją przemknęła tuż przed jego twarzą. Mogła się tego spodziewać, tym bardziej, że jego aura nawet częściowo nie przypominała tej, którą miała Jocelyne, ale i tak poczuła się przygnębiona. Wszystko wskazywało na to, że geny w tej jednej dziedzinie nie były żadnym wyznacznikiem – pewne umiejętności albo się miało, albo nie, a to znacznie komplikowało jej zadanie.
Najlepsze w tym wszystkim jest to, że sama wysłałam tutaj Joce, pomyślała i ledwo powstrzymała się od parsknięcia nerwowym, nieco histerycznym śmiechem. No, nie do końca tak było, ale efekt pozostawał efektem – ostatecznie to ona zasugerowała dziewczynie to miejsce. W jakiś sposób zdołała wzbudzić w Jocelyne zaufanie, a ta ostatecznie pokusiła się o wzięcie udziału w Projekcie Beta. Rosa czuła się odpowiedzialna i to nie tylko dlatego, że rozmawiając z małą Licavoli czuła się tak, jakby w końcu po tych wszystkich latach znalazła sposób na ponowne nawiązanie z kimś przyjaźni. To było coś więcej, bo nekromantka po prostu taka była – chciało się ją chronić, bez względu na wszystko. Dla Rosy do tego wszystkiego pozostawała kruchym, wystraszonym i przytłoczonym nadmiernie skomplikowanymi umiejętnościami dzieckiem, które zostało przytłoczone nadmiarem mocy i jej konsekwencjami.
CZYTASZ
LOST IN THE TIME [KSIĘGA VI: ŚWIATŁO] (TOM 2/2)
FanfictionElena ma wszystko - kochającą rodzinę, popularność i niezwykłą urodę. Adorowana i rozpieszczana, nigdy nie zastanawiała się nad znaczeniem uczuć i tym, jak wiele można poświęcić, by ocalić tych, których się kocha. Wszystko zmienia się, gdy na jej dr...