Dwieście sześćdziesiąt cztery

19 4 0
                                    

William

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

William

Cholera jasna... A niech to szlag, czy ona za każdym razem musi mi to robić?!

Przystanął, nasłuchując. Wiedział, że ciche kroki, które słyszał chwilę wcześniej, również ucichły, chociaż to nie wystarczało, by pozbawić go świadomości tego, iż nie był sam. Czuł, że ona podąża tuż za nim, nie zamierzając tak po prostu dać się zgubić w labiryncie bocznych uliczek Miasta Nocy. Zdążył już przekonać się, że była uparta i z jakiegoś sobie tylko znanego powodu w uciążliwy sposób dręczyła właśnie niego, co stopniowo zaczynało doprowadzać go do szału.

Och, okej, księżniczko. Jak sobie wolisz...

Zwolnił, chociaż nie był zadowolony z tego, że w ogóle musiał to zrobić. W ostatnim czasie miejsce nie było przychylne takich jak on, a William sam nie miał pewności, dlaczego do tej pory nie wycofał się, uciekając tak jak wszyscy, którzy teraz mogli stać się ofiarami polowań na nowe wampiry. Nie wyobrażał sobie, że ktokolwiek albo cokolwiek mogłoby go zmusić do podjęcia takiej decyzji, tym bardziej, że dotychczas brał pod uwagę tylko i wyłącznie to, czego sam sobie życzył. Jego życie należało do niego, Will zresztą od zawsze był osobą, która postępowała według własnego uznania – i to niezależnie od tego, co inni mogliby o tym sądzić.

Tak czy inaczej, wytracanie prędkości w jego sytuacji nie było szczytem zdrowego rozsądku. Instynkt wampira wydawał się wręcz krzyczeć, żądając tego, by ten przestał się wygłupiać i od razu poszukał jakiegoś bezpiecznego miejsca. Chciał dotrzeć do banku krwi, zabrać to, co trzeba (Theo może i zabrał Kristin, ale przynajmniej nie zostawił mieszkańców samych sobie; kilka pań było na tyle miłych, by wciąż rozporządzać woreczkami, zamiast każdego nieśmiertelnego nowego rodzaju od razu przebić kołkiem i wydać dworowi), a potem wrócić tam, gdzie przez większość czasu miał spokój. Miał małe déjà vu, kiedy myślał o domu Devile'ów w taki sposób – jak o azylu, gdzie nic złego nie powinno się wydarzyć – ale tym razem sytuacja była inna... Chyba. Tak czy inaczej, Bliss zdecydowała się ich gościć, niemniej skuteczna, co i Allegra, a może nawet bardziej, jeśli wziąć pod uwagę to, że za wszelką cenę próbowała chronić córkę.

Jakkolwiek by nie było, wychodzenia na zewnątrz nie dawało się uniknąć przez cały czas. Zwłaszcza William miał z tym problem w sytuacjach, kiedy do głosu dochodził palący głód. Nie zamierzał tak po prostu ignorować palenia w gardle, nie wspominając o tym, że zmuszony kryć się po kątach, czuł się prawie jak zwierzę w klatce. Nie od dziś wiadomo było, że ograniczanie drapieżcy nie wchodzi w grę, w przez lata życia nieśmiertelnego Will zdążył zrozumieć swoją naturę w stopniu wystarczającym, by rozpoznawać poszczególne potrzeby ciała. Wiedział na co go stać, kiedy zaczyna robić się niebezpieczny i jak daleko mógłby posunąć się w przypływie frustracji...

Albo wtedy, gdy pewna niedomyślna panienka po raz kolejny spróbuje za nim chodzić, chociaż od dłuższego czasu dawał jej do zrozumienia, że ma siedzieć na tyłku w bezpiecznym miejscu i nie próbować wystawiać jego nerwów na próbę. Problem polegał na tym, że jak zwykle go nie posłuchała.

LOST IN THE TIME [KSIĘGA VI: ŚWIATŁO] (TOM 2/2)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz