Avatar: Ostatni władca... zaimków?

22 2 0
                                    

Lin

Minął miesiąc od przyjazdu do naszego rodzinnego domu. W tym czasie wyczyściliśmy dziesięć dużych baz Watahy po tej stronie kraju. Zwykle były małe, i słabo wyposażone. Wszystko dzięki nami i naszym staraniom. Teraz patrzymy przez lornetkę na jedną ostatnich większych baz jakieś sześćdziesiąt kilometrów od domu przy klifie nad oceanem. Zatrzymaliśmy się w hotelu niedaleko tego miejsca i zauważyliśmy że gangusy zachowują się dziwnie.

Oliwier: Coś mało ich tam jest.

Babs: Wyglądają na mocno zestresowanych. Nie sądzicie?

Kit: Co ty? Chodzenie w kółko... jak niektórzy z nich i picie ziołowej herbatki nic nie znaczy.

Anna: Coś się tam musi dziać. Dużo włazi do środka - powąchała - Czuje mnóstwo ziołowych herbat.

Carmen: Chyba mają nieproszonego gościa. Może pomożemy sobie nawzajem.

Lin: Ta ale nie wiadomo jak na nas będzie nastawiony. Zróbmy to na razie po cichu. Czuje się winna że zabije tamtych co piją herbatkę na pieńkach przy plastikowym stole. Wydają się dobrze wychowani.

Nałożyłam kilka strzał, wymierzyłam przyrządem cybernetycznym i wystrzeliłam. Trafiłam w całą czwórkę. Trójka padła natychmiast ale ostatni, który nie dostał w głowę a w serce spojrzał się na nas znudzony, dopił herbatkę i trzasnął głową o stół martwy. Przynajmniej odszedł robiąc to co kocha. Elon w tym czasie doskoczył do wejścia zabijając kolcami w ziemi wszystkich strażników. Został tylko jeden, który wyposażony jedynie w pistolet patrzył się na nas skonfundowany.

Elon: Eeee. Wybacz. Nie zauważyłem ciebie.

MJ: Cóż... to niezręczne. Możemy się dowiedzieć jak ta baza jest duża?

Strażnik: Pewnie proszę - dał nam mapę.

Cadance: Łał. Dziękujemy. Jesteś naprawdę miły.

Strażnik: Nie ma za co. A teraz - przystawił sobie do głowy pistolet podchodząc nad przepaść - BANZAI!

Skoczył strzelając sobie w łeb. Łał. To było prawdopodobnie najbardziej epickie samobójstwo jakie widziałam w życiu. Oddaliśmy mu szacunek po czym weszliśmy do bazy. Rozdzieliliśmy się na mniejsze grupki żeby nie być samemu w razie czego. Ja jestem z mamą Cadance, Babs z mamą Carmen, MJ z Anną i Ewą. Elon został na straży. Po drodze nie spotkaliśmy żadnej żywej duszy, Jedyne co było to zaschnięta krew i przypalone ślady. Tsa. Tu coś się musiało zdarzyć.

Po kolejnych dziesięciu minutach łażenia zaczęliśmy natykać się na rozszarpane ciała. Niektóre nie mają kończyn, innego głowy, inne są przypalone lub skręcone karki. Jest tu ich masa. Nie wiem co to zrobiło ale musiało być mocne.

Cadance: Tu coś musi być. Na pewno.

Lin: Tak. Zapytam się reszty - zadzwoniłam do reszty - Wy też znaleźliście ciała ludzi?

Babs: Na razie cztery. A co?

Lin: U nas cały korytarz. Wyglądają jakby... okaleczyła ich zwierzyna.

MJ: Rany. Czyli To albo ten Blitzwolfer albo Saber-tooth.

Anna: W obu przypadkach mamy przejebane.

Ewa: Hej. Ja znalazłam podartą czapkę.

Oliwier: Czapkę? Tu? Jaka jest?

Ewa: Jest cała czerwona. Taka typowo transowa że jestem pewna że Lin by ją nosiła? Taka workowata... plus chyba zielone włosy.

Lin: To jest bardzo stereotypowe Ewa...

Anna: Dosłownie na co dzień nosisz takie czapki...

Lin: Me me me me. To jeszcze nic nie znaczy.

Multivers: początekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz