NARRATOR: Albus Potter
.
.
.
One-shot niepowiązany w żaden sposób z którymkolwiek z poprzednich.
_____________________________________________________
Cierpiałem w tamtym momencie na poważne trudności z oddychaniem. Jego twarz była tak niemożliwie blisko mojej, że ogarnęło mnie niewygodne wrażenie, jakby ktoś wyssał całe powietrze z otoczenia. Nawet nie miałem woli pomyśleć, żeby go odepchnąć, nim stanie się coś, czego będę potem żałował. A skąd- w tamtej chwili w ogóle nie myślałem. Byłem zbyt zamroczony. Jedynie czułem. Było gorąco. Zbyt gorąco, nawet jak na letni wieczór.
Szczerze mówiąc, mało co pamiętam. Tak naprawdę jedyne co mi w głowie zostało- dostatecznie wyraźne, żeby można to było jako tako wspominać- to były te minuty, których prawdopodobnie tak czy siak bym nie zapomniał (jakkolwiek mało sensownie to brzmi). Ech, ale wtedy... Wtedy nic nie miało dla mnie większego znaczenia, głębszego sensu... Co się działo, to się działo, a mój mózg nie miał ochoty wysilać się nadmiernie w tym upale i analizować możliwych konsekwencji każdego pojedynczego czynu.
Wydaje mi się, że to właśnie dlatego dałem się w to wciągnąć. I że właśnie dlatego pozwoliłem mu wtedy czarować mnie uśmiechami, podnosić ciśnienie spojrzeniami, a w końcu chwycić za nadgarstek, zaciągnąć gdzieś w ciemność i przyprzeć do ściany. (Merlinie, jak ja o tym teraz myślę...)
Chyba się trząsłem. A może to był on... A może obaj się trzęśliśmy: ja ponieważ serce waliło mi ze strachu, szoku i, podejrzewam (i raczej się nie mylę, bo to chyba zbyt oczywiste), podniecenia, a on... nie mam pojęcia. Nie miałem też czasu głębiej się nad tym zastanowić (choć mój mózg i tak zdawał się przestać normalnie pracować), bo w następnej sekundzie- dosłownie, choć wtedy wszystko było takie rozciągnięte w czasie, że mógłbym przysiąc, że stałem tam, niemal przyduszony pomiędzy nim a ścianą, z godzinę- jego twarz znalazła się jeszcze bliżej mojej; tak blisko, jak jeszcze nigdy żadna twarz (no, nie licząc członków mojej rodziny, oczywiście) nie miała szczęścia (?) się znaleźć.
Co...?!
Ale zrobiłem to. Cholera, ja to naprawdę zrobiłem. Pozwoliłem mu to zrobić. Pozwoliłem jego wargom dotknąć moich, jego oddechowi wypełnić moje usta, a naszym językom spotkać się gdzieś pośrodku. Mało tego: w końcu sam- ku jego wyraźnej uciesze- wepchnąłem mu język do ust i zanurzyłem palce w tych jego miękkich, bladozłotych włosach. A potem...
O Merlinie...
Nie wiem... naprawdę nie mam bladego pojęcia, co w niego wtedy wstąpiło... ani co wstąpiło we mnie... Może mnie tym czymś zaraził... Nie wiem. I chyba nie chcę wiedzieć. Choć nie przeszkadza mi to w pamiętaniu tamtych minut tak wyraźnie, jakby cała scena wydarzyła się ledwie parę dni temu. Tia, to pewnie dlatego, że cała ta scena faktycznie wydarzyła się ledwie parę dni temu. Przez tego kretyna straciłem poczucie czasu. Nie mogę się ogarnąć. Po prostu nie potrafię. Gdybym był w stanie przestać zajmować sobie nim myśli... Każdy dzień, każda lekcja, każda przerwa, każda minuta, sekunda, każda chwila... Ciągle. Nieustannie. Non-stop. Nawet zajęcia szkolne czy obecność wokół mnie tłumu ludzi nie stanowią dla mojego ciała przeszkody w podnoszeniu swojej temperatury (i czegoś jeszcze) na każde wspomnienie tamtego wydarzenia. Obraz jego twarzy- a zwłaszcza oszałamiającej mózg i nerwy intensywności tych jego migoczących w półmroku srebrnobłękitnych oczu, tak bardzo, bardzo blisko moich- wciąż, bezlitośnie tańczy mi w głowie; nie muszę nawet specjalnie się skupiać: widzę go ciągle. Tak boleśnie ciągle.
CZYTASZ
Scorbus
FanfictionDostępny również na AO3 (użytkownik: Wyrdmazer). Nikt nie zna miłości bardziej przenikliwej, niż miłość tych dwóch. Nie dostali wraz z nią gwarancji telepatii, lecz zsynchronizowali się jeszcze zanim poznali imię drugiego. Świat nie rozumie ich, oni...