Orły na śniegu

343 24 9
                                    

NARRATOR: Scorpius Malfoy

.

.

.


Jak gdyby biel była twoim domem, Albusie;

jak gdyby gwiazdy zamieszkały na ziemi, by poznać, skąd pochodzą.


#


Przyglądam się w odległej kontemplacji, jak rozkładasz ręce i nogi na boki, a następnie wracasz je do linii prostej z tułowiem, by natychmiast powtórzyć ruch, i znowu, i raz jeszcze, i raz jeszcze, i raz jeszcze...

Nigdy nie poznasz znaczenia

orłów na śniegu.

Nigdy nie zgadniesz,

że my w głębokich głębiach siebie jesteśmy jak te orły: niby są, ale nie prawdziwe; niby są, a ich nie ma. I przyjdzie kolejna fala mroźnej bieli, i znikniemy wszyscy.

Albo nas podepczą.

— Zabawa!

Marszczę czoło na wesoły dźwięk, który w skrzącej chmurce ulatuje z twoich rozchylonych w uśmiechu ust.

— Że co?

Przerywasz machanie rękami i nogami, a twój wzrok przenosi się gdzieś z mlecznoszarych głębi pochmurnej nieskończoności na mnie.

— Zabawa. — Szczerzysz się do mnie, twoje policzki czerwienieją, a skóra w kącikach oczu marszczy się w podekscytowaniu. — To wszystko, o co w tym chodzi, Scor. O zabawę. Nie o to, żeby dobrze się prezentować na tle reszty świata, żeby stwarzać pozory poważnego. Zabawa!

Odsuwam się o jeden niepewny krok, gdy podnosisz się do pozycji siedzącej i wyciągasz ku mnie otuloną grubą rękawiczką dłoń.

— No chodź. — Szarpiesz głową w zachęcającym geście.

Zaciskam usta i dłonie w kieszeniach, lustrując twoją zaróżowioną twarz. Uśmiechasz się tak ładnie. Śnieg przyczepił się do twojej czapki; pewnie jest też na tych kilku kosmykach twoich włosów, które nigdy nie chcą siedzieć grzecznie pod ciepłym materiałem.

— Zimno mi — wymyka się ze mnie, wymamrotane bez przekonania. Natychmiast spuszczam wzrok, zatrzymując go na wgłębieniach na śniegu tuż przede mną.

Prychasz cicho.

— Serio, Scor? — Pauza; pewnie kręcisz głową; ten obraz sam mi się nasuwa. — Naprawdę mógłbyś dać z siebie więcej, wiesz? Przecież potrafisz.

Skrzypienie śniegu i charakterystyczny szelest twojej zimowej kurtki dają mi znać, że się podnosisz.

Właśnie zdałem sobie sprawę z tego, że te wgłębienia to moje ślady. Huh.

— Oh! — wyrywa się ze mnie, gdy porcja lodowej bieli trafia z impetem w moje lewe udo.

Podnoszę wzrok, by zobaczyć, jak pochylasz się, formując w dłoniach kolejną śnieżkę.

— Al! — Wewnętrznie się krzywię na żałosny ton, w jakim moje struny głosowe zagrały twoje imię. A potem uchylam się przed następnym pociskiem. — Nie było nic o śnieżkach! — upominam cię, choć sam zbieram w osłonięte smoczą skórą dłonie trochę śniegu.

— Ponoć było ci zimno, tak? No to się — trafiasz we mnie po raz drugi — rozgrzejesz!

Twój wdzięczny śmiech rozbrzmiewa w przestrzeni, poruszając zmarznięte atomy tlenu.

ScorbusOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz