Bratnie dusze

1.2K 62 12
                                    

NARRATOR: Albus Potter

.

.

.


Miłość jest jak duży kubek pełen gorącej czekolady. Parująca, słodko-gorzka, intensywna w smaku, kremowa... może być pokryta lekką jak chmurki bitą śmietaną, otulona ciepłą, puszystą pianką, przyprawiona pikantnym chilli, ozdobiona słodkimi, rozpuszczającymi się w ustach minipiankami... albo czymś innym w podobie tego. Wszystko zależy od konkretnego przypadku; bowiem sama w sobie miłość (swoją drogą, odrobinę już cliché słowo...) to jedynie bardzo głębokie przywiązanie do drugiej osoby- piękne, rozgrzewające wnętrze, budzące wolę walki i siłę do życia nawet wtedy, gdy jest zbyt ciemno, żeby podnieść głowę- zaś cały jej urok polega na tym, czym to przywiązanie jest przybrane.

Nigdy nie potrafiłem patrzeć na ludzi przewijających się przez moje życie w jakiś szczególnie zaintrygowany sposób. Nigdy nie byłem typem empatyka i generalnie skupianie się głównie na sobie przychodziło mi z wręcz pozazdroszczenia godną naturalnością. Nie można by mnie też raczej nazwać najuważniejszym, bowiem zwykle po prostu brakowało mi uwagi, by zwracać ją na to, co działo się wokół mnie. To nie to, że wciąż chodziłem z głową w chmurach; ja zwyczajnie... lubiłem robić sobie dalekie wędrówki po swoim bogatym emocjonalnie wnętrzu.

Tym więcej miałem do tego materiału, od kiedy poznałem jego.

Wtedy, pierwszego dnia szkoły, na słynnym peronie 9 i 3/4; na którym zresztą niejeden młody czarodziej przekroczył próg wielkiej przygody. Stał tam, z rodzicami; właściwie nie zwróciłem na niego szczególnej uwagi- tak wiele się działo... zarówno we mnie jak i wokół mnie. Szum własnych myśli, z których jedna goniła drugą, pomieszany z dzikim zgiełkiem dziesiątek... setek rodzin czarodziejów i ich zamkniętych w klatkach pupili; i bicie mojego serca, uderzającego o żebra niczym dzwon- niemal ekstatycznie odmierzający sekundy, ułamki sekund... A potem, wśród buchającej z czerwonej lokomotywy pary- jakby mgły, której nieprzeniknione szarości wkrótce miały rozwiać się w pędzie wiatru, ukazując przyprawiającą o dreszcze podekscytowania przyszłość- wsiadłem do pociągu. I przemierzywszy całą długość pierwszego wagonu, mijając po drodze przedziały pełne śmiechu i kipiących euforią rozmów starszych i młodszych czarodziejów, otworzyłem w końcu ten jeden konkretny; siedział w nim sam, samotnie. Nie zauważyłem tego wtedy, ale coś bardzo głęboko w dla mnie samego nieprzeniknionych zawiłościach mojej osoby rozpoznało w nim, w tamtym ułamku sekundy, mnie. Taka błyskawiczna, niedająca się nawet zarejestrować świadomości fala niezrozumiałego uczucia, która przepłynęła ciepło przez całe moje ciało; a potem chyba nawet przewędrowała pomiędzy nami i przez niego, bo uśmiechnął się. Nie przypominam sobie, żebym wtedy kiedykolwiek wcześniej widział taki uśmiech- taki prawdziwy, taki nowy a jakby znany od zawsze, taki... Poruszył coś we mnie. Choć wówczas jeszcze nie byłem tego świadom na tyle, by zwrócić uwagę.

Pamiętam jednak tamte kilka krótkich sekund- gdy nasze spojrzenia po raz pierwszy się spotkały- tak żywo, jakby wcale nie dzieliło nas od nich już prawie sześć lat.

Prawie sześć lat...

Kiedy one minęły?

Te czasy... okres dziecinności i beztroski (choć lekkie i beztroskie to one wcale nie były)... już odeszły; a co kiedyś rosło sobie spokojnie jak delikatny kwiat, rozchylający nieśmiało jedwabiste płatki, w pewnym momencie zaczęło nabierać żaru i gotować się, wybuchając od czasu do czasu gorączką, niczym budzący się z długiego snu wulkan.

On zrobił ze mną coś, czego w pewnym momencie (tak ze dwa lata temu...) zacząłem się odrobinę... bać. Sposób, w jaki najpierw mój umysł, a potem, w końcu (o zgrozo- tak, tak wtedy na to patrzyłem), moje ciało reagowały na jego osobę, nie stanowił u mnie bynajmniej powodu do radości- mimo że wpływ ten, gdyby przyjrzeć się sprawie z dystansu, zapewne można by określić jako niewątpliwie pozytywny, a nawet całkowicie naturalny. Mi jednak do bycia na dystans brakowało pewnych cech, w związku z czym, no tak, bałem się. Nie jakoś wielce mocno, aczkolwiek... wystarczająco. Wystarczająco, by co najmniej każdej nocy pozwalać rozmyślaniom na ten temat być moją kołysanką.

ScorbusOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz